Chiny subiektywnie

Chiny po polsku, albo gra w picipolo na małe brameczki

Polska scena polityczna nudzi mnie do obrzygu. Pewnie dlatego, że wychowywano mnie w duchu polityki robionej w celach wyższych i ważniejszych niż bezpieczeństwo własnego portfela, lub zapewnienie sobie następnej kadencji wyłącznie dla kadencji. I nie chodzi mi tu o jakieś przedwojenne gwiazdy ruchu narodowego, tylko o wizjonerów, którzy rozumieli, że o sile narodu, społeczeństwa, stanowi gospodarka, a nie papierowe umowy z papierowymi tygrysami, albo wilkami w owczej skórze. Ostatnie hucpy medialne sprowokowały mnie jednak do zajęcia się naszymi politykami w kontekście chińskim.

Pamiętamy wszyscy emocje (znów głównie medialne) towarzyszące wizycie premiera ChRL Wen Jiabao w Polsce. Prasa, radio, telewizja i internet pełne były informacji na temat samej wizyty, jej doniosłości, ważkich deklaracji ze strony Wen Jiabao dotyczących skromnej kwoty 10 miliardów dolarów na inwestycje w naszym regionie Europy. No i co? I nico. Czy ktokolwiek spośród ministrów, wiceministrów oraz wielu innych niezwykle nam potrzebnych urzędników pamięta o tej sprawie? Nie tak po przypomnieniu jej, ale tak samemu z siebie? Oczywiście, że nie pamięta, bo to już dzisiaj nie ma zupełnie żadnego znaczenia.

Nasze poczynania oficjalne, nie tylko w stosunku do Chin, cechują się niedojrzałością podobną szczeniakom, które buszują w trawach jak dzikie i zmieniają kierunek biegu pod wpływem byle motyla, byle dziwacznego świergotu, czy odblasku słońca od tafli kałuży. Nasi oficjele, jak owe szczeniaki, ganiają, brykają, wydatkują mnóstwo niepotrzebnej nikomu energii, aby po dłuższej chwili paść w dowolnym miejscu, ogłosić, że się natyrali jak muły, nastał więc czas odpoczynku. Zasłużonego. A potem zapominają na zawsze czemu tak biegali i brykali.

Nic zatem dziwnego, że przedstawiciele takich krajów jak Chiny odbierają nas wszystkich, dzięki naszym reprezentantom jako ludzi niepoważnych. Premier Wen Jiabao przywiózł ze sobą konkretne propozycje. Kiedy do Pekinu poleciał wicepremier Pawlak Chińczycy bardzo byli zdziwieni faktem, że nie przywiózł polskiej odpowiedzi na owe propozycje zawarte w 12 punktach. Taktowni (naprawdę!) chińscy dyplomaci zwracali nam na konferencjach o współpracy polsko-chińskiej uwagę na ten dziwny fakt. Czy ktoś posłuchał? Oczywiście, że nie, no bo po co.

Wszystkie konferencje, spotkania, szkolenia dotyczące kooperacji firm z Chin i z Polski dotykają prędzej czy później stosowanej przez Chińczyków strategii współpracy, która określana jest angielskim mianem "win-win". Mówi się, że Chińczycy zawsze taką strategię współpracy stosują. Ci sami, którzy o tym mówią, nauczają, sami zdają się być idealnie hermetyczni na własne słowa, swoją wiedzę. Cóż oznacza owo "win-win"? To win to po angielsku "wygrać". Chińska zasada win-win to ni mniej, ni więcej  tylko lakonicznie sformuowana myśl: "ty wygrasz jeśli ja wygram". Po naszemu korzyść obopólna.

W praktyce oznacza to, że firma chińska nie zainwestuje w Polsce tylko dlatego, że ją ładnie o to poprosimy, albo przekonamy, że jesteśmy najfajniejsi na świecie. Firma chińska musi mieć pewność, że taki ruch się opłaca. To najpierw my musimy wykombinować jakieś przedsięwzięcie, które przyniesie korzyść Chińczykom (na przykład uruchomić kanał dystrybucji ich towarów, czy usług), a w zamian oni wejdą w biznes, który nam przyniesie korzyść. Taki układ rodzi znacznie silniejsze relacje, trudniejsze do zburzenia. Co w przypadku podmiotów z centralami tak odległymi od siebie ma niebagatelne znaczenie.

No i co z tego, że wiemy jak działają firmy chińskie? To przecież nie ma żadnego znaczenia. Nie po to tworzymy projekty typu "Go China", żeby z nich cokolwiek wyniknęło. Więcej! Lepiej niech nic z nich nie wynika, no bo nie daj Boże przypałęta się tu nam jakiś Chińczyk z forsą i trzeba będzie koło niego skakać i pokazywać, że większość naszych deklaracji to papierowe projekty współfinansowane przez Unię Europejską, a nie realne podstawy do działania bez zwłoki.

Ostatnimi czasy nie włączam telewizora, słucham radia oszczędnie, najchętniej internetowych stacji z bardzo daleka, z bardzo dobrą muzyką. Odkrywam Rachmaninowa i Strawińskiego. To – uważam – znacznie lepsza forma spędzania czasu, niż marnowane go na piardy z halabardy, którymi częstują nas liderzy partii za i partii przeciw. Oni nie są w stanie wyciągnąc najbardziej podstawowych wniosków ze swoich błędów. Otoczeni ramami kolejnych wyborów nie mają w sobie miejsca na budowanie strategii. Wystarcza im sił i wyobraźnia na planowanie działań na dziś, jutro, czasem pojutrze. Patrząc na świat z takiej perspektywy nie mogą siłą rzeczy zrozumieć, że budowanie od podstaw relacji z tak złożonym partnerem jakim są Chiny wymaga konsekwencji. Konsekwencja, w której zawiera się cierpliwość, wyrozumiałość, zaciętość i nieustepliwe dążenie do wyznaczonych celów, może być bazą dla budowania strategii. Bez niej naprawdę nie ma co komu tyłka zawracać.

Obawiam się, że w przypadku Chińczyków wygłupiliśmy się. Oni, zmuszając nas do zajęcia roli lidera w regionie Europy Środkowej (rząd chiński naciskał na Warszawę, aby zaprosić tutaj wszystkich premierów krajów byłego obozu KDL) zakładali, że mamy moc nie tylko oddziaływania do wewnątrz, ale również na zewnątrz swoich granic. Przeliczyli się. Nie założyli bowiem, że tak duży kraj może być zarządzany przez ludzi o pamięci i konsekwencji muszek owocówek. Ja sam sądziłem, że takich ludzi w ogóle na świecie nie ma. No ewentualnie jakieś incydentalne przypadki ludzi cierpiących na zaburzenia neurologiczne w wyniku urazów.

Myliłem się. Mea culpa, mea maxima culpa.

Leszek Ślazyk

Twierdza Chiny Twierdza Chiny

Leszek Ślazyk

(rocznik 1967), politolog, publicysta, przedsiębiorca, ekspert do spraw Chin; od 1994 roku związany zawodowo z Chinami, twórca portalu www.chiny24.com.

Related Articles

Back to top button