Chiny subiektywnieWiadomości

Chiny z pociągu

 

 

Odbiór, recepcja Chin to emocjonalnie zadanie niezwykle trudne dla kogoś, kto je miał okazję obserwować od ćwierci wieku bez mała, a kto po latach ma sposobność zawitać ponownie w rejony dobrze sobie kiedyś znane. Nieustanny rollercoaster. Wiele rzeczy się nie zmieniło. Wiele z nich jest obcych, niemiłych, nieznośnych, drażniących. Nie akceptowanych (akceptowalnych) o „od zawsze”. Ale wiele, pewnie nawet więcej, jest tych bliskich, przyjemnych, zabawnych, budujących. Mnóstwo jednak się zmieniło. Zmiany te są – jakby powiedział polski polityk dowolnej opcji – porażające. Wstrząsające. W pozytywnym tego słowa znaczeniu. Chociaż, czy ja wiem?

Po kilku tygodniach oswajania nowej rzeczywistości (nowe zadania, nowi ludzie, nowe – chociaż przecież stare – otoczenie) nadszedł czas, żeby ruszyć w drogę. W interesach, jak to mówią. Czyli od firmy, do firmy, od sprawy do sprawy. Wielu rzeczy nie da się przecież załatwić na telefon, e-mail, WeChat. Trzeba zobaczyć na własne oczy, dotknąć, porozmawiać gęba w gębę. Zatem: „jedziesz Ślazyk, jedziesz!”.

Dygresja:

Przez ostatnie 8 lat lub więcej moje okresowe przebywanie w Chinach miało charakter stacjonarny. Trafiałem do określonego miejsca jak Suzhou, Hongkong, Shenzhen, i miałem do zrealizowania projekt-zadanie. W tym konkretnym miejscu, w ramach bardzo konkretnych działań z miejscowymi ludźmi, z miejscowych firm. Podróży niewiele, bo niepotrzebne, jeśli już to przemieszczanie się metrem, taksówką, autobusem. Raz czy dwa szybką koleją, ale na trasie Szanghaj – Suzhou, czy Szanghaj – Hangzhou. Trudno takie „drobiazgi” określić mianem podróży służbowej. Ale przyszła kryska na Matyska. „Jedziesz Ślazyk, jedziesz”. Trafiałem do miejsc w oderwaniu od porównań z przeszłością. Poza Hong Kongiem. Ale ten się jakoś specjalnie nie zmienia w ogółach. W szczegółach owszem, ale ogólnie zawsze jest dobrym, starym Hong Kongiem. Teraz jest inaczej. Przyjechałem do miejsca dość dobrze poznanego wcześniej, w którym nie byłem bez mała dekadę. To jakbym przez ostatnie lata spotykał ludzi takimi jakimi w tym konkretnym momencie byli. A teraz spotkałem po 10 latach kogoś dobrze znanego w przeszłości. I przez pryzmat tej przeszłości postrzeganego.

Koniec dygresji.

Już pierwszy element układania podróży zburzył mój spokój. Bilety zawsze się tutaj kupowało po prostu na dworcu. Autobusowe, na autobusowym, kolejowe na kolejowym. Dzisiaj obcokrajowiec nie może po prostu pójść na dworzec kolejowy celem nabycia biletu. O czym za chwilę. Najpierw trzeba bilet kupić przez internet. Wydaje się, że to lepiej. Ale lepiej nie oznacza, że pewniej. Czemuż to? Otóż pierwszym przystankiem w mojej podróży jest Fuzhou w prowincji Fujian. Niemal 700 kilometrów. Czyli wiadomo, że najlepsza opcja to „bullet”, pociąg „dużych prędkości”. Ale dostań człowieku bilet na ten „bullet”. Z dnia na dzień? Zapomnij.

Kiedy w 2005 roku ruszał całą parą projekt budowania w Chinach sieci szybkich kolei, byłem jednym z tych, którzy w tym zamyśle widzieli jedynie megalomanię władz w Pekinie. Że takie pokazywanie, co to nie my, napinanie muskułów wewnątrz państwa i na zewnątrz. No bo jakby nie liczyć, to taka inwestycja przecież nigdy się nie zwróci. A, że bilety miały kosztować niemal tyle, co lotnicze, jasnym dla mnie było, że popularność tych połączeń będzie mniejsza niż niewielka. Chiny budują swoją sieć super szybkich połączeń kolejowych już (dopiero) 12 rok. I mają największą sieć tego typu połączeń na świecie. Wbrew moim wyobrażeniom, a również pomimo cen niemałych (aczkolwiek nie przesadnych) z pociągów CRH korzystają niewyobrażalne masy ludzi. O zakup biletu w dowolnym kierunku należy zadbać z wyprzedzeniem. Albo będzie kłopot.

Drugim elementem niepokoju była informacja mojej asystentki, że skoro pociąg odjeżdża o 9.03, to powinniśmy zamówić auto (albo przez DiDi, albo Ubu) na godzinę i 15 minut przed odjazdem. Wiem przecież, gdzie jest (był) dworzec, to na piechotę zajdę w maks 40 minut. A rano nie tak gorąco, przejdę się. Nie, nie, nie przejdę się. Muszę pojechać na nowy dworzec, na Nan. A to z biura prawie 20 kilometrów. I pokazuje mi trasę na ekranie telefonu. Do czego porównać moje wrażenie, reakcję moją? Powiedzmy, że mieliśmy możliwość częstego odwiedzania Tarnowa na początku XXI wieku. Poznaliśmy Tarnów, poznaliśmy okolicę. No i dzisiaj ktoś nam mówi, że Tarnów dorobił się nowego, nowoczesnego dworca, ale w Tuchowie. Czyli po prostu kogoś Bóg opuścił. Bywa. Ale do czorta 20 kilometrów w godzinę? I kwadrans na dokładkę?

Ale wróćmy do obcokrajowca. Jest zatem tak: żeby mieć pewność, że się miejsce w pociągu dorwie, trzeba bilet nabyć przez internet. Tyle, że do pociągu nie da się wsiąść z biletem w wersji elektronicznej, w smartfonie. Trzeba go wymienić na papierowy kartonik, który będzie odczytywany na elektronicznych bramkach. Chińczycy załatwiają sprawę zazwyczaj automatycznie. Są po prostu automaty biletowe. Ale dla uruchomienia automatu wymagana jest karta. Takie kolejowe ID. Obcokrajowiec raczej nie dysponuje. Więc z biletem w telefonie, zakupionym przez internet, trzeba pójść na dworzec, z paszportem, i zamienić wersję elektroniczną na papierową. Na szczęście nie trzeba tego załatwiać osobiście. Chwała Najwyższemu za asystentki.

Jest poranek, auto zamówione podjeżdża z opóźnieniem. Heavy traffic. Na dowód asystentka podsyła co kilka minut WeChatem aktualne lokalizacje kierowcy. Przebijał się mozolnie. Zajechał. No tak, myślę sobie, skoro wszędzie korki, to faktycznie lepiej wyjechać wcześniej. Jedziemy. Kierowca, młody koleżka, świeże auto, Volkswagen Jetta. Nie dorabia do pensji, raczej zarabia jeżdżeniem na aplikacjach. Przebijamy się przez ulice i uliczki dobrze mi znane. Chyba w kierunku starego dworca. Mijamy skrzyżowanie, gdzie powinniśmy doń skręcić, jedziemy jednak oczywiście gdzie indziej. Wjeżdżamy w wąskie uliczki, pokonujemy małe mostki nad kanałami, powoli, w niekończącym się sznurku aut, na skróty. Które znam. A skoro ja znam, to cała moja wieś je zna. Więc zaczyna mnie wkurzać ten kierowca. Kombinował i przekombinował, utkniemy w jakimś beznadziejnym po chińsku korku, bo jakiś baran nie będzie chciał odpuścić drugiemu baranowi, staną zderzak w zderzak, będą na siebie trąbić, a żaden nie ustąpi, żeby nie stracić twarzy…. Ale nie, w pewnym momencie wyjeżdżamy z labiryntu zaułków na czteropasmówkę. I wtedy właśnie mną wstrząsnęło. Wyjechaliśmy na przebudowaną dojazdówkę do mojej wsi. Już 10 lat temu robiła wrażenie swoją wielopasmowością na kimś kto przywykł do podróżowania szosą (zwaną jakąś tam E) z Trójmiasta do Warszawy i z powrotem. Ale teraz dojazdówki jest dwa razy więcej. I widać z niej nową panoramę….miasta. Jak można słowami opisać taki fenomen komuś kto tu nie był 10-15 lat temu i kto nie może tamtych obrazów porównać z dzisiejszymi? Jak opowiedzieć o tym, że właśnie wspomniany Tarnów i wspomniany Tuchów są po 15 zaledwie latach jednym organizmem, jednym miastem? Nie wyłącznie w sensie wyznaczenia nowych linii podziałów administracyjnych na mapie. Nie. Tak na poważnie. W sensie dróg, domów, komunikacji, wszystkiego co stanowi realne, nowoczesne miasto. Jak opowiedzieć o tym, że i taki Tarnów i ten Tuchów zyskały zupełnie nowe centra miejskie, z wieżowcami-biurowcami i wieżowcami-apartamentowcami idealnie komponującymi się z otaczającymi miasto górami (moją wieś też otaczają góry…), architektonicznie już „dojrzałymi” nie obarczonymi tym „gargamelizmem” z początku stulecia. A to wszystko jeszcze na dokładkę zanurzone w zieleń. Bo fiksacją Chińczyków odpowiedzialnych za przestrzenie miejskie jest wtłaczanie w nie jak największej ilości zieleni: wybujałych już drzew (które przywozi się ze specjalnych hodowli), krzewów, parków, trawników, zagajników, nadbrzeżnych ogrodów. Wiele w tym obrazie detali z podręczników do języka rosyjskiego, które pamiętam z podstawówki sprzed niemal 40 lat, które pokazywały jak będzie wyglądać socjalizm, jak już się rozwinie i przekona do siebie ludzkość. Fasady bloków (tych mniejszych), latarnie okropnie kiczowate, autobusy niezwykle archaiczne i zupełnie nieprzystające do otoczenia, ludzie w tych białych, wyprasowanych koszulach i dużo słońca.

No właśnie!

Kiedy tu mieszkałem cięgiem prawie rok, te 15 lat temu, dni, kiedy widać było niebieskie niebo dało się zliczyć palcami jednej dłoni. Niebo zazwyczaj było szare, a słońce przytłumione do postaci matowo świecącego krążka przez grubą warstwę wszechobecnego smogu. A teraz dużo słońca. Takiego, które opala. W tempie turbo. 15 lat temu powietrze tu stanowiło doskonały filtr UV. Choć cokolwiek niezdrowy dla zdrowia.

No i tak jedziemy szerokimi ulicami (też jak z tych podręczników), wszędzie drzewa, krzewy, pod nami co rusz kanały i rzeki. Pić się z nich jeszcze nie da, ale nie śmierdzą jak kiedyś. Tu niedawno jeszcze cała okolica żyła z tekstyliów, nad rzekami stały dziesiątki fabryk i farbiarni, woda w tych „ciekach” zmieniała kolory niemal codziennie, a żaden z kolorów nie był kolorem naturalnym.

Z krajobrazu zniknęły charakterystyczne dla Zhejiangu wiejskie domy. W ich miejsc wystrzeliły w niebo skupiska apartamentowców, z których te najniższe liczą sobie po 10-12 pięter. Te najwyższe maja ich nawet 40. Każde skupisko to niegdysiejsza wieś, lub podmiejska dzielnica. Większość niegdysiejszych pól to albo drogi, albo parki, albo przestrzenie wyrównane spychaczami i obsadzone roślinami, nad których przyszłością ktoś tam gdzieś, u samego szczytu lokalnego łańcucha pokarmowego, raczy się zastanowić po listopadowym zjeździe partii.

I jak to tak? Zaledwie w 15 lat? Co się w 15 lat wydarzyło u mnie w Gdyni? No przecież też dużo. Ale….

Po 35 minutach dotarliśmy do nowego dworca. Wielkiego jak cały ten kolejowy projekt. A w środku już po staremu. Tłok, przepychanie się do kas i automatów biletowych (chwała Najwyższemu za asystentki), cwaniackie wbijanie się do kolejki. Procedury bezpieczeństwa jak na lotnisku. Gorzej nawet. Maszynki do golenia, dezodorant i inne budzące niepokój nadaktywnych pań od obsługi skanera bagaży lądują w pojemniku na tego typu niebezpieczne przedmioty, którymi można by zagrozić zdrowiu i życiu. Bilet i paszport sprawdzony dwieście razy, bo punktów sprawdzania biletów i dokumentów również dwieście. Plecak i walizka napromieniowane, aż brzęczą, bo przecież jedno prześwietlenie nie starczy. Co drugi punkt sprawdzania biletów ma skaner, więc go używa. A to sprawdzanie tyle warte, co w owej scenie z Barei („Co mi zrobisz jak mnie złapiesz”), kiedy to Bronisław Pawlik śledząc (…) dostaje się na basen odkryty dzięki etykiecie oderwanej od dmuchanego kółka ratunkowego, a którą umundurowany strażnik ogląda uważnie i mówi (jeśli pamiętam): „Tak, z legitymacja można. Z legitymacją tak”. Mógłbym mieć paszport z Escobaru wystawiony na dowolnie fantastyczne imiona i nazwiska męskie, jak i żeńskie. I tak bym wszedł. Ale dezodorant wypadł z gry. Co ciekawe dwa statywy do aparatu nie wypadły. A kurczę z nich pewnie dałoby radę wykombinować jakąś broń białą. Albo trójnóg do broni snajperskiej. Przy drugim skanerze aktywistce zakładowej młodzieżówki komunistycznej udało się wylać nieco żelu pod prysznic do wnętrza mojej kosmetyczki. Brawo Ty….! Mam wieczorem zajęcie w hotelu. Euforia sprzed zaledwie kilku minut poleciała na ryj.

„Bullet” zajechał o czasie. Jak zawsze. Pociąg z Szanghaju, ludzi mnóstwo. Większość pewnie wysiądzie w Ningbo, albo w Wenzhou. Ja pojadę nieco dalej.

I tak jadę i wyglądam. I znowu te „wstrząsające” (ale w dobrym sensie) wrażenia biorą górę. Zniknęły w wielu miejscach Chiny, które mam w pamięci, a których chyba nawet nie zachowałem na zdjęciach. Bo było z nimi (z Chinami) jak z małymi dziećmi: maluchom robi się multum zdjęć, co 6 sekund. A potem maluchy rosną, nie budzą już takich emocji i robi się im zdjęcia z powodów poważniejszych niż urocze siedzenie na nocniku, albo konfrontacja z kurą na wsi. Tak samo i ja: z początku trzaskałem Chinom zdjęć setki (chociaż nie było podówczas cyfrówek), a potem do nich, Chin znaczy się, przywykłem. Rodzina i znajomi też do Chin przywykli. Ile można się emocjonować tym samym, szczególnie, że Chiny zaczęły się nam również kojarzyć z rozłąką. Przestałem robić zdjęcia w ogóle. Tamte obrazy pozostaną więc wyłącznie w mojej głowie, dopóki nie wymaże ich demencja. Chiński postęp wymazuje je tymczasem w tempie wstrząsającym i imponującym. Systemowo. Dech zapiera, bez dwóch zdań. Zapierniczają Chiny jak ten pociąg, zapierniczają Chińczycy tym pociągiem. Pociąg pompuje krew w coraz odleglejsze regiony państwa. I o to tu chodzi. I nie ma znaczenia ile detalicznie ta inwestycja pochłania. Bo nie liczyło się jej nigdy osobno. Ona jest elementem znacznie większej całości.

Dech zapiera.

Dech zapiera też z powodów, o których niebawem. Właśnie tych systemowych. Wspomniane wsie nie znikają wyłącznie dlatego, że takie jest prawo postępu. Że to naturalny proces cywilizacyjny. Fakt: urbanizacja i rosnąca populacja miast przy jednocześnie malejącej populacji wiejskiej to od końca XVIII wieku immanentna cecha rozwijających się państw nowoczesnych. We wszystkich rozwiniętych państwach ludność wiejska stanowi niecałe 10% ogółu społeczeństwa. Ale proces ten był zawsze samoistny, nie oznaczał systemowego, celowego wypychania produkcji rolnej z obszarów, na których gospodarka rolna stanowi główne zajęcie lokalnej ludności. To ludzie szukając lepszej przyszłości porzucali wieś na rzecz pracy w fabrykach i kopalniach. A w Chinach przeze mnie obserwowanych widzę zarówno migrację „za chlebem”, ale również umyślne wypychanie produkcji rolnej z obszarów, które mają być miejskie i koniec. Niedawni jeszcze chłopo-robotnicy, posiadający do niedawna niewielkie pola uprawne i całkiem niemałe domy, są teraz mieszkańcami apartamentowców otoczonych obszarami zielonymi, w dzielnicach miast, od których centrów dzielą ich 3-4 godziny marszu.

Czemu tak się dzieje? O tym, jak ja to widzę – już niebawem.

Leszek Ślazyk

.

.

.

.

.

..

Twierdza Chiny Twierdza Chiny

Leszek Ślazyk

(rocznik 1967), politolog, publicysta, przedsiębiorca, ekspert do spraw Chin; od 1994 roku związany zawodowo z Chinami, twórca portalu www.chiny24.com.

Related Articles

Back to top button