Chiny subiektywnie

Chiny: Z Nowym Rokiem nowym krokiem

Końcówkę roku 2012 w kontekście relacji polsko-chińskich pięknie i godnie ozdobił nam Wielce Szanowny Pan Ambasador RP Tadeusz Chomicki. Podrygując niczym koreańskie koniki wkłusowaliśmy wraz z nim w nowy rok ozdobiony niezbyt szczęśliwą trzynastką. Już pierwszy tydzień roku nówka sztuka nie śmiganego przyniósł sygnały, które przez osobników afirmujących wzrost gospodarczy były jak dotąd nieustannie ignorowane. Okazuje się, że samo zdobywanie majątku nie satysfakcjonuje zwykłych ludzi. Nawet w Chinach.

Oczywiście na myśli mam awanturę wokół noworocznego artykułu wstępnego w periodyku Southern Weekly wydawanego w Kantonie. Pierwotnie artykuł ten nosił tytuł "Sen Chin, sen o konstytucjonalizmie". Szef prowincjonalnego urzędu cenzury nakazał wycofanie tego artykułu i zastąpienie go typowym propagandowym bełkotem. Niby nic takiego w kraju uznawanym za co najmniej socjalistyczny. A jednak. Zespół redakcyjny tygodnika jednomyślnie sprzeciwił się takiemu działaniu cenzora i wstrzymał publikację numeru, który miał trafić do czytelników 4 stycznia. Więcej: dziennikarze nie siedzieli cicho, tylko podzielili się szczegółami sprawy z internautami. Wielu spośród nich przybyło pod siedzibę Souther Weekly, żeby wesprzeć redakcję w słusznym proteście. Sprawa nie znalazła rozwiązania do dzisiaj i pewnie nie znajdzie go. Władze pewnie wybiorą popularny ostatnimi czasy wariant: winą obarczony zostanie jakiś lokalny urzędnik, Pekin obieca przyjrzeć się sprawie, następne tygodnie przyniosą nowe wydarzenia jak chociażby Chiński Nowy Rok, które pozwolą aferze nieco przyschnąć, zblaknąć.

Jeśli jednak przypadkowi Souther Weekly przyjrzeć się uważniej można bez wątpienia dostrzec w niej kilka bardzo istotnych znaków nowych czasów, albo inaczej rzecz ujmując, nowych dla Chin problemów, których w zasadzie nie było tu przez ostatnie 30 lat.

Truizmem będzie to co napiszę w następnym zdaniu. Model stworzony przez Deng Xiaopinga wyraźnie przeżywa kryzys. A być może nawet właśnie się przeżywa. W sensie, że koniec jego nastał. Społeczeństwo w pewnym stopniu nasycone materialnie nie chce napychać się dalej. Są tam wprawdzie osobnicy o niepohamowanym apetycie, ale tacy obecni są w każdym kraju. Stają się miliarderami, zgorzkniałymi, samotnymi ludźmi, którzy z wiekiem coraz bardziej chorują na sknerozę. Przeciętni zjadacze ryżu (u nas chleba) po osiągnięciu pewnego poziomu komfortu (coś do jedzenia, coś do picia, żeby na grzbiet było jaką dolce&gabanę wrzucić, no i żeby na łeb nie kapało) nie chcą już się szarpać. Chcą się cieszyć życiem, nie tylko podróżując po świecie, ale również mogąc na przykład przeczytać dowolną książkę , lub obejrzeć dowolny film. Chcą powiedzieć głośno co im się podoba, a co nie. My to od jakiegoś czasu mamy. W Chinach na drodze pomiędzy tymi drobiazgami a Chińczykami stoją cenzorzy. Teoretycznie (sam taką teorię głosiłem) zwykłym zjadaczom chleba bądź ryżu powinno zwisać i powiewać, czy ich wolność osobista jest jakoś ograniczona. Coś za coś. Myliłem się. Otóż nie. Kiedy wyrwiemy się nędzy z brudnych łap, chcemy czegoś więcej niż zestaw wypoczynkowy w skórze i audi w dizlu. I nie są to dwa zestawy wypoczynkowe, czy kolejne audi. Fascynujące.

Kiedy w Chinach, a raczej w Kantonie, który od zawsze jest chińską kolebką różnych ruchów społecznych, obywatele głośno opowiadają się za wolnością słowa, w innych regionach kraju młodzi ludzie wykazują zaskakującą dla władz postawę. Otóż okazuje się, że studenci wyjeżdżający z Chin na zagraniczne studia po ich zakończeniu cale nie chcą wracać do ojczyzny. Jeszcze 10 lat temu było to oczywiste. Zahukany osobnik jednej z możliwych płci lądował w Europie, lub Stanach, gdzie dosłownie wszystko było przerażające inne niż znane chińskie śmieci własne. Dzisiaj młody Chińczyk z Szanghaju może się zdziwić, że w tej Europie to jakoś tak mało imponująco w porównaniu z jego rodzinnym miastem. Język zazwyczaj już zna, a i kontakty z obcokrajowcami miał. Po roku mieszkania w obcym środowisku odkrywa, że nikt tu nie zdradza tego ciśnienia, tego parcia na kasę. Nie trzeba kupować sobie mieszkania za miliony, można je kupić. Z ludźmi nie rozmawia się wyłącznie o tym kto ile czego ma, tylko na przykład o muzyce. Albo o polityce. Co więcej można sobie mówić co się tam komu rzewnie podoba i nikt z tego nie robi jakiegoś halo. Młodzi Chińczycy w czasie zagranicznych studiów odkrywają urok życia bez presji powszechnej w ich ojczyźnie. I pomimo kryzysu na Zachodzie, pomimo ponoć wciąż dobrych perspektyw ekonomicznych w Chinach ci młodzi, nierozważni ludzie nie chcą do domu.

Według informacji przekazanych przez South China Morning Post w roku 2012 miało w Chinach miejsce ponad 100 tysięcy "zakłóceń porządku publicznego". Eufemizmem tym określa się publiczne protesty i demonstracje, w które zaangażowanych jest więcej niż 12 osób. Ilość "zakłóceń porządku publicznego" wzrasta gwałtownie z każdym rokiem. Pod koniec lat 90-tych można było uznać je za zjawisko marginalne. Dzisiaj to około 3000 demonstracji, marszów, strajków, starć z policją dziennie. Tłem tych incydentów są zazwyczaj konflikty pomiędzy zwykłymi obywatelami a władzami na tle majątkowym. Lokalne władze kierowane chęcią łatwego zysku wysiedlają tysiące rodzin z ich domów w imię konstytucyjnego "wyższego dobra publicznego". Władze otrzymują od deweloperów rynkową cenę za ziemię pod budowę nowych osiedli, właściciele burzonych domów otrzymują odszkodowania liczone według państwowego taryfikatora. Stosunek jak tysiąc do jednego. Mniej więcej.

Internauci wzięli w Chinach na celownik nadgarstki państwowych urzędników. Z dużym zacięciem przeszukują sieć w poszukiwaniu zdjęć, na których widać jakie zegarki noszą partyjni dygnitarze różnego szczebla. Okazuje się, że nie dość, że pokazują się publicznie z różnymi zegarkami, to do tego jeszcze każdy z tych zegarków kosztuje tyle co mały samochód. Trudno uciułać na taki zegarek z partyjnej pensji. Zegarki na rękach chińskich urzędników stały się symbolem korupcji prominentnych członków chińskiej partii. Tak wśród nich powszechnej, jak właśnie owe zegarki bezwstydnie błyszczące na nadgarstkach przedstawicieli organizacji, która miała w założeniu walczyć o równość społeczną, powszechną sprawiedliwość świecąc przykładem swoich członków.

Coś jest nie tak.

Wiedzą o tym doskonale nowi przywódcy z Pekinu. Od marca będą oficjalnie przewodzić, będą na siebie brać odpowiedzialność za kolegialne decyzje wąskich gremiów przywódczych. A przychodzi się zmierzyć z materią mało przewidywalną, bo bardziej emocjonalną niż racjonalną. Trzeba społeczeństwu dać nowe cele, nadać zupełnie nowe kierunki działania. Co więcej tak, aby społeczeństwo sądziło, że to jego własny wybór. Cóż może pełnić rolę takiego celu? Jedność narodowa versus Japonia, czy Tajwan? A może walka o zdrowe środowisko? Cholera wie. Z początkiem tygodnia ogłoszono:

"7 stycznia odbyła się w Pekinie ogólnokrajowa konferencja poświęcona problematyce systemu prawnego i wymiaru sprawiedliwości. Podjęto na niej decyzję o przeprowadzeniu w bieżącym roku reform w czterech zasadniczych obszarach, w tym reform systemu reedukacji przez pracę oraz systemu meldunkowego. Działania te, jak podkreślono, służyć mają budowaniu „spokojnych Chin" i „Chin rządów prawa", a więc kraju bezpiecznego, stabilnego i sprawiedliwego."

Komentatorzy polityczni mają wątpliwości co do jakości (głębokości) zapowiadanych reform. Ale już samo publiczne informowanie o takich zamiarach władz jest dużym zaskoczeniem. System "hukou", czyli formalnego przypisania do ziemi, stanowi jeden z najdotkliwszych sposobów kontroli państwa nad obywatelami, którzy poza miejscem zameldowania nie mają właściwie żadnych praw. O tak zwanej "reedukacji przez pracę", czyli obozach pracy nie ma sensu nawet co wspominać. Ucieczka do przodu? Tak to zwykli nazywać komentatorzy sportowi. Może. Mnie cichy wewnętrzny głos ciągle jednak każe pamiętać, że w Chinach mieszka 1 miliard 300 milionów ludzi. To wielka siła. I wielkie wyzwanie. Dla rządzących. I dla rządzonych.

Ponoć każda podróż zaczyna się od pierwszego kroku. Ten nowy rok będzie dla Chin krokiem w nowym kierunku. Mało rozpoznanym. Co to dla Chin oznacza okaże się pewnie za parę lat. A co dla nas? No to już zależy od Wielce Szanownego Pana Ambasadora. Po tańcach czas na śpiewy, albo jakiś performance typu body painting na przykład. A co tam!

Leszek Ślazyk

Twierdza Chiny Twierdza Chiny

Leszek Ślazyk

(rocznik 1967), politolog, publicysta, przedsiębiorca, ekspert do spraw Chin; od 1994 roku związany zawodowo z Chinami, twórca portalu www.chiny24.com.

Related Articles

Back to top button