GospodarkaPolska

CPL, czyli mit chińskiego Świętego Mikołaja

 

 

Znów muszę się grzmotnąć w pierś. Do Chin, na rocznicowe obchody uruchomienia projektu Nowego Jedwabnego Szlaku – „One Belt One Road” jedzie pani premier Beata Szydło. Gdybym mógł się wtrącać w takie sprawy, doradzałbym wyjazd prezydenta Dudy, bo już w Chinach był, mógłby dawać pozór jakiejś kontynuacji. Ale rozumiem, że p.premier w Chinach nie była, a też chce zobaczyć. Jak donoszą różne media od gospodarki „Szydło jedzie do Pekinu po umowę na budowę Centralnego Portu Lotniczego (CPL)”. No i tu zamiast w pierś pukam się kułakiem w głowę.

Najpierw mała reminiscencja. Kilka lat temu zostałem zaproszony do Łodzi. Na miejscu okazało się, że oprócz spraw wcześniej omówionych mam „wziąć na warsztat” sprawę lotniska w Łodzi. Otóż lotnisko łódzkie (jest takie, o czym zapewne wiedzą głównie mieszkańcy tego miasta, którzy za nie zapłacili swoimi podatkami), zbudowane po części za pieniądze unijne, a głównie za sprawą radnych miejskich wszelkich politycznych opcji, którzy radośnie głosowali za tą „istotną dla rozwoju miasta inwestycją”, potrzebowało gwałtownie coś ze sobą zrobić. A najlepiej sprzedać się Chińczykom. Dlaczego? Otóż głównym problemem lotniska okazała się współpraca z przewoźnikami. Bo, proszę Państwa, to nie jest tak, że sobie budujemy lotnisko i samoloty do nas przylatują z automatu jak muchy do ciepłego krowiego placka. Nie. Przewoźnikom musi się przylatywanie na nasze lotnisko opylać. A to oznacza, że na początku nowe lotniska PŁACĄ przewoźnikom za lądowanie i startowanie. Czym większe lotnisko, tym więcej potrzeba startów i lądowań, tym więcej trzeba obsłużyć pasażerów i ładunków cargo. A to oznacza naprawdę duże nakłady na rozruch lotniska, na doprowadzenie do sytuacji, kiedy ono na siebie zarabia, a potem zwraca koszty poniesionych inwestycji.

Radni z Łodzi tego nie wiedzieli. Idę o zakład, że p. premier Szydło też nie ma o tym pojęcia. Tak jak i większość orędowników Centralnego Portu Lotniczego z jej opcji i wszystkich tych, które wcześniej ten pomysł promowały.

I to jest raz.

Budowa lotniska nie oznacza wyłącznie wylania iluś gruch betonu na wyrównane spychem i walcem pole. Pas startowy, budynek dworca lotniczego i hangary remontowe to jeszcze nie jest lotnisko. Do lotniska – szczególnie bardzo dużego – trzeba móc dojechać wygodnie i na różne sposoby. Jakie? Posłużmy się przykładem lotniska Shanghai Pudong, który zastąpił małe lotnisko Hongqiao niemal w centrum miasta. Na Pudong dostaniemy się między innymi kolejką Maglev. Koszt tej inwestycji przekroczył 2 miliardy dolarów. Ale możemy dotrzeć na lotnisko od rzeki w parę minut. Pewniej, taniej i szybciej niż taksówką. W Polsce Maglev nie przejdzie, więc niech będzie zwykła kolej elektryczna. Kilka autostrad, no bo jak Centralne Lotnisko, to musi tu się dać dojechać a północy, południa, wschodu i zachodu. Trzeba pobudować w okolicy hotele, biurowce dla firm cargo i dla zaplecza linii lotniczych. Prawdziwe lotnisko to ogromna infrastruktura. Ogromne tereny, które trzeba wykupić od właścicieli. Czyli ogromne koszty. Jakie? Lotnisko im. Willy Brandta w Berlinie kosztuje już ponad 6 miliardów €uro. CPL z wszystkimi „ekstrasami” może kosztować 20 miliardów €uro.

I to jest dwa.

Lotniska z całą infrastrukturą nie da się wybudować w kilka miesięcy. Samo przygotowanie takiej inwestycji, wybór miejsca, dopasowanie go nie tylko do tego co się dzieje na ziemi, ale przede wszystkim do tego co się dzieje w powietrzu, zajmie trochę czasu. Potem trzeba przeprowadzić pozyskanie gruntów pod samo lotnisko, jak również pod całą infrastrukturę włączając drogi, tory kolejowe, etc. Dopiero po tej fazie przygotowań można zacząć realnie budować. A jak się już zbuduje, to trzeba przejść bardzo szczegółowe testy sprawności funkcjonowania niezliczonej ilości systemów zabezpieczających nie tylko samoloty, ale również pasażerów na dworcu lotniczym. Lotnisko Berlin Brandenburg Airport (im. Willy Brandta) zaczęto budować w 2006 roku. Miało rozpocząć działalność w 2011 roku, ale nie przeszło testów. Dzisiaj mówi się o uruchomieniu go w 2019 roku…. Czyli 13 lat po rozpoczęci prac, chociaż to tylko domniemany czas, bo nikt niczego nie potwierdził.

I to jest trzy.

Na swoich szkoleniach (zapraszam na kolejne doradców pani premier) powtarzam, że jedną z cech chińskich partnerów biznesowych jest unikanie konfliktów, nieporozumień, a co za tym idzie absolutny brak postawy asertywnej. W Chinach mówienie „nie” jest co najmniej niegrzeczne. Kończy coś definitywnie, nie pozostawia nadziei na przyszłość. Skoro minister Waszczykowski jechał do Chin i tam mówił coś o CPL, pytał, czy Chińczycy to sfinansują, bo to dla rządu, który reprezentuje sprawa priorytetowa, to Chińczycy NIE MOGLI odpowiedzieć nie. Przytaknęli, coś bąknęli, że oczywiście, rozważą, temat interesujący, nic ponadto. A nasi, jak zwykle (bez względu na barwy partyjne) zaraz zrobili z tego „pewny deal”, sprawę potwierdzoną i w ogóle już załatwioną.

Na tak przygotowany grunt jedzie panie Szydło „po umowę”. Z kim? Dotyczącą czego? W jakiej wysokości? Wszystko, czego EWENTUALNIE może się spodziewać p. Szydło, to bardzo ogólne pismo typu Letter of Intent. Każdy z nas, proszę Państwa może taki list intencyjny napisać i wręczyć komukolwiek. To zupełnie nic, ale to zupełnie nic nie znaczy.

I to jest cztery.

Oderwijmy się na chwilę od rzeczywistości. Załóżmy, że mamy, posiadamy pierdyliard dolarów. Absolutnie fantastyczną kwotę, za którą możemy sobie budować statki (również kosmiczne), całe miasta, tworzyć różne rodzaje armii, i takie tam, jak w jakiejś grze komputerowej. Przychodzi do nas znajomy znajomego i mówi: „Słuchaj mam nagrany zajebisty biznes. Wyłóż tam parę groszy z tych twoich pierdyliardów, nie ubędzie ci, a zarobisz po prostu mrowie ziela, no mówię ci.” No i co, wykładamy? No nie wykładamy. Bo mamy pierdyliard (nie pierdyliardy), a nie chcemy po prostu się go pozbyć rozdając bez sensu. Chcemy go co najmniej utrzymać. Więc wchodzimy w deale, które NAM się opylają. I tylko te bierzemy na warsztat. Otrzymujemy propozycje, rozważamy je, dyskutujemy, oceniamy plusy i minusy, a dopiero potem podejmujemy decyzję. Na tak, albo na nie.

Wróćmy do CPL. Ma on powstać na środku bliżej jeszcze nieokreślonego precyzyjnie kawałka pola w środku Polski. Oczywiście w rzeczywistości, gdzie huczą na wietrze skrzydła husarii, Ulryk von Jungingen dostaje w piernicz każdego ranka, a Hitler ze Stalinem klękają przed potęgą Najjaśniejszej, kawał polskiego, NASZEGO pola cenniejszy jest od złota. Z tego punktu widzenia nie ma najmniejszych wątpliwości, że w ideę wielkiego polskiego lotniska Chińczycy powinni zainwestować każde pieniądze. Tylko czy to ocena obiektywna, czy raczej subiektywna?

Chińczycy patrzą na mapę świata, obiektywnie, na zimno, jak na planszę gry logicznej. Podkreślę: logicznej. A to oznacza, że wszystko im jedno, czy dany obszar na planszy to Polska, Wenezuela, czy Kanada. Oceniają po prostu gdzie ruszyć piony, i co im taki ruch da. Jak na danym ruchu sekwencji innych ruchów uda im się coś zyskać, coś zwyciężyć. Zainwestują tam, gdzie im samym będzie to odpowiadało, w takie projekty, które przyniosą im wymierne korzyści polityczne, ekonomiczne, wizerunkowe, etc.

O takich drobiazgach powinno się pamiętać przystępując z Chińczykami do jakichkolwiek rozmów. Ja wiem, że opowieść o zainteresowaniu Chińczyków wielkim projektem w Polsce jest świetną bajką o żelaznym wilku, którą można ożenić każdej telewizji, gazecie, portalowi. Tylko, że w żaden sposób nie przenosi się to na efekty. A jeśli już to wyłącznie w formie nieustannie wzmacnianej opowieści o tym, że „Chińczycy są najtrudniejszymi partnerami na świecie”, a w związku z tym znów nam coś z nimi nie wychodzi…. Tymczasem innym wychodzi, i to całkiem przyzwoicie. Czechom wychodzi, Węgrom, Serbom, że o Niemcach nie wspomnę. A, no właśnie. Niemcy. Czy którykolwiek z orędowników CPL sprawdził jak bardzo Chińczycy są zaangażowani finansowo w budowę i uruchomienie Berlin Brandenburg Airport? No, bo jeśli zainwestowali tam jakiś grosz, to pewnie nie będą zainteresowani tworzeniem konkurencji dla tego lotniska zaledwie 400 kilometrów na wschód.

I jeszcze jedno. Rocznica uruchomienia projektu „One Belt One Road” jest chyba najważniejszym wydarzeniem propagandowym w Chinach w tym roku. Projekt przynosi efekty, dzięki niemu Chiny w oczach swoich obywateli stają niekwestionowanym graczem globalnym. Graczem z sukcesami, których zazdrościć muszą Stany, a o których tylko pomarzyć może Rosja. Graczem, który sprawia, że głowy państw całego świata przybywają, żeby współcelebrować rocznicę projektu, którego patronem jest prezydent Chin Xi Jinping. Te głowy państw będą cynicznie wykorzystane przez chińską stronę dla propagandowego odtrąbienia sukcesu Xi. Te głowy, które mają łeb na karku już dzisiaj wykorzystują okoliczność i robią wokół siebie szum w chińskich mediach – starają się, aby o ICH krajach było głośno w Chinach. To się przekłada na siłę firm z ICH krajów działających w Chinach, na świadomość wśród Chińczyków istnienia ICH państw. Są świadome swojej roli pionka w cudzej grze, a z tą świadomością ugrywają dla siebie ile się da.

O nas póki co w Chinach nie słychać. Chociaż nasze media twierdzą, że owszem. Mówi się, że pisał o Polsce i pani Szydło chiński biznesowy portal/magazym Caijin. Bieda jeno taka, że portalu takiego w Chinach nie ma. Nie ma Caijin. Jest Caixin, który publikuje między innymi comiesięczne wskazania chińskiego PMI. Ta nieświadomość popełnianego błędu ma dla mnie wymiar symboliczny. Tak jak i podróż pani Szydło po kontrakt na CPL. Jakieś wielowymiarowe nieporozumienie.

Dla tych, którzy dotarli aż do tego miejsca kilka ważnych informacji z samego źródła, czyli od domniemanego chińskiego Świętego Mikołaja: https://www.facebook.com/radek.pyffel/posts/10154421555680841

Leszek Ślazyk

+

Twierdza Chiny Twierdza Chiny

Leszek Ślazyk

(rocznik 1967), politolog, publicysta, przedsiębiorca, ekspert do spraw Chin; od 1994 roku związany zawodowo z Chinami, twórca portalu www.chiny24.com.

Related Articles

Back to top button