Społeczeństwo

Jak kochają Chińczycy?

 

 

Skąd tytułowe pytanie? Głównie stąd, że rzucając okiem na ekran telewizora, a uchem ku głośnikowi radia mam po kokardę tematów politycznych. Ktoś kiedyś powiedział, że człowiek może wyjść ze wsi, ale wieś z człowieka nie wychodzi nigdy. Z nami tak jest, żeśmy od wieków prowincjonalni, nieco się wyrwaliśmy z tej prowincji ostatnio, ale prowincja siedzi w nas i trzyma się pazurami. I w tych okolicznościach przyszło mi do głowy, że chyba nigdy nie opisałem tego jak kochają Chińczycy, jakie oblicze w Chinach ma miłość. A to ciekawsze niż Trump i jego taniutkie paciorki i perkale.

Ci z Państwa, którzy interesujecie się trochę Chinami, zapewne słyszeliście jakim „przebojem” w Chinach Ludowych stał się dzień Świętego Walentego. Przy czym oczywiście nie nazywa się dniem Świętego Walentego, a po prostu Dniem Walentego. No jakieś granice muszą być. Walentynki zdobyły przebojem serca młodych Chińczyków głównie przez wzgląd na to, że to dobra sposobność, aby osobie, na której widok organizm zaczyna niepokojąco wibrować, a serce zaczyna się tłuc, albo odwrotnie – staje i ani drgnie, podarować coś miłego. No i tu otwierają się wszelakie możliwości obdarowywania prezentami z „chińską charakterystyką”. Na pierwszy rzut idą czerwone róże, potem czerwone serca z pluszu rozmaitej wielkości, mogą być śmielsze gesty, typu bielizna, może być i-phone w obudowie w serduszka, a jak kogoś stać, to może ujawnić obiektowi swoich westchnień, przyczynie zwiększonego wydzielania cennych cieczy cielesnych, uczucia swe głęboko skrywane za pomocą jakiegoś eventu zwracającego uwagę przypadkowych przechodniów, a angażującego profesjonalne siły aktorów i tancerzy. A jak ktoś gra więc ma i nie lubi bawić się w głupotki, jakieś tam fidrygałki, to na Walentynki ordynuje sportowe autko, dziewczęce jakieś BMW z serii Z, albo jakiegoś mercedesika coupe. I już. Aha. No, auto koniecznie musi być czerwone. Jak symbol miłości, czyli serce.

Chińczycy mają do miłości stosunek przedziwny. Pozostawiam na boku miłość rodziców do dzieci, dzieci do rodziców i dziadków. Bo tu, jak powiedział jeden z epizodycznych bohaterów Barei: „To wtedy już tak jak u ludzi”. Przedziwnym zaś jest obszar miłości damsko-męskiej. Młodzi Chińczycy maja do miłości stosunek nabożny, naiwny i najczęściej zupełnie oderwany o rzeczywistości. Wyobrażenie miłości w przestrzeni publicznej ocieka wręcz kiczowatym romantyzmem, tymi wszystkimi pluszowymi serduszkami, noszeniem wybranki na barana, nieustannym trzymaniem się za ręce i naprzemiennym skrepowanym uśmiechaniem się i spływaniem łzami smutku, tęsknoty. Razem, lub osobno. Chiński pop to w 95,5% skutecznie usuwające z zębów amalgamatowe plomby piosenki wzorowane do osiągnięciach popu koreańskiego, tajwańskiego i hongkońskiego, w których podmioty liryczne przeżywają wszelkiego rodzaju miłosne uniesienia i katusze złamanego serca. Moim na wieki już ulubionym teledyskiem do zupełnie niezapamiętanej dźwiękowo piosenki jest wstrząsające dzieło kinematografii bardzo krótkometrażowej, w którym bohaterka targa ze sobą 5 litrowy słój petów. Wszystkie owe niedopałki były pamiątkami po ukochanym, który wziął, wykorzystał, wytarł przyrodzenie w firanę i tyle go widziała. Ale kochała, więc chodziła z tym słojem po deszczu, w dni wietrzne oraz nawet w te słoneczne i śpiewała do słoja, że kocha i kochać będzie. Od kilku lat chłopaki ścigają się na kreowanie przemyślnych sposobów proszenia ukochanej o rękę. Tu na przykład

mamy do czynienia z osobnikiem, który zaczaił się na wybrankę w lobby biurowca, w którym pracowała. Ułożył (zapewne nie sam, tylko przy pomocy wyspecjalizowanej firmy) napis LOVE oraz serduszko, w którym wdzięcznie przyklęknął (jak w amerykańskich filmach) i poprosił o rękę. Wybranka tym razem powiedziała: „tak”. Miał chłop szczęście, bo często się zdarza, że niczego nie świadome i w ogóle nie zainteresowane gościem babeczki potrafią przy ludziach strzelić siarczyście apsztyfikanta w pysk. W przedstawionym powyżej przykładzie misja zakończyła się jednak sukcesem. Być może dlatego, że kawaler trafił do serca panny przez żołądek (patent znany u nas i ceniony): otóż i LOVE i serce ułożone zostały z pojemników zawierających żywe raki. Tymi ponoć adresatka uczuć sprytnego kawalera lubiła zajadać się ponad miarę. I na zdrowie. Raki nie tuczą.

I tu gdzieś bajka, albo jak kto woli, legenda miejska się definitywnie kończy. A mianowicie dlatego, że chińska rzeczywistość jest niezwykle pogmatwana. Dziewczyn nie ma wcale wiele. Polityka demograficzna ChRL sprawiła, że około 30 milionów młodych mężczyzn w Chinach nie jest w stanie znaleźć drugiej połowy w swoim wieku. One się po prostu nie urodziły. I tak z nieszczęścia, które przytrafiało się chińskim rodzinom, dziewczyny stały się cennym towarem. Same są tego świadome. I raczej mało romantyczne. Mając do wyboru partię typu Christian z „Moulin Rouge”, czyli pięknego, młodego, zdolnego, na zabój zakochanego gołodupca, albo Duke’a z tego samego filmu, nie pójdą drogą Satine. O nie. Nie ma głupich. Miłość miłością, a kasa się zgadzać musi. Tego też uczą swych córek rodzice. Dzisiaj kochanie jest, jutro nie ma, a człowiek żyć musi i dbać o siebie koniecznie. Normą zatem jest, że to rodzice (jak i wieki temu) mają decydujący głos w sprawie łączenia się w pary synów i córek. Z byle kim się łączyć nie będą. Młody człowiek musi mieć wykształcenie, przyzwoitą pracę, albo na państwowym, albo w zachodniej korporacji, no ewentualnie swój biznes, musi mieć mieszkanie, a lepiej dom, musi mieć rzecz jasna auto, no i jakieś konto, na którym ma środki na utrzymanie swej żony. Ona wprawdzie też sroce spod ogona nie wypadła, no ale też nie będzie ze swojego się u obcych utrzymywać. Jasne? No! Te dziewczyny, które przez wzgląd na odległość od rodzinnego gniazda (bo studia, bo fajna praca) nie znajdują się pod bezpośrednim nadzorem rodzicielskim też niekoniecznie biorą na serio te wszystkie akcje z pluszowymi serduszkami, różami i trzymaniem się za ręce z wzdychaniem i obiecywaniem sobie miłości po ściankę urny na prochy. Miasto bowiem to dżungla pełna pokus. Po co marnować czas na wzdychanie z ubogim studentem, skoro można zadzierzgnąć bliższe relacje z jakimś w miarę wyglądającym właścicielem firmy import-export-entertainment. Pan wynajmie dziewczynie mieszkanie, da większe kieszonkowe, kupi wszystko to, czego potrzeba, żeby dziewczyna wyglądała na bardzo zaopiekowaną w ramach solidnego budżetu. W zamian od czasu do czasu trochę po dziewczynie poskacze, ale głównie będzie się z nią pokazywać na biznesowych kolacjach i w innych okolicznościach, gdzie dziewczyną tą będzie udowadniał, że wprawdzie sam ukończył te 5 klas szkoły podstawowej, ale stać go na przygruchanie młodziutkiej studentki, co zna języki, ma gust, się orientuje w ogóle i doradzi, jaki sygnet jest w porządku, a jaki to kompletna wiocha w sezonie, jakie kolory rzucić na ściany w offisie, albo w którym klubie należy się obecnie pokazać. A w razie kontaktu z zagranicznymi entranżerami zagada i zrobi wrażenie.

I tu pojawia się kolejny z meandrów (czy meandry mają liczbę pojedynczą?) chińskiego miłowania. Chińczycy młodzi marzą o tej romantycznej miłości, pełnej westchnień i uniesień, słodyczy aż do wyrzygania. Ale jak przychodzi co do czego, to raczej nie idą za głosem serca, nie oświadczają się tym wymarzonym dziewczynom, nawet jeśli one wydają się być zainteresowane. Kiedyś w tej sprawie oświecił mnie znajomy Chińczyk. A zapytałem dlaczego wciąż pojawia się w różnych oficjalnych okolicznościach ze swoją metresą, a nie z małżonką, o której często wspominał. Okazało się, że małżonka nie posiada walorów metresy. Generalnie oszczędnie była obdarzona urodą. I taka trochę jakby mało obyta. Czemu więc – drążyłem – to ona została małżonką, a nie metresa? Ano dlatego, że taka niewiasta wielu przymiotów, czyli bezdyskusyjnej urody, wykształcenia, dowcipu, seksapilu, etc. jako małżonka to utrapienie i zgryzota. Bo Chińczyk ciągle by się zamartwiał i gryzł, że ktoś w jego otoczeniu knuje i robi podchody, żeby mu ta małżonkę zdmuchnąć. A to w rezultacie oznaczałoby publiczną utratę twarzy, towarzyski blamaż, co więcej, po kieszeni stuknąć mogłoby niewąsko. Więc lepiej ożenić się z taka, która jest zaprzeczeniem wykreowanego w głowie ideału, jak najszybciej spłodzić z nią dziecko i rozpocząć normalne życie małżonków, czyli, że każde żyje swoim życiem. Kobitka ma dziecko, ma się czym zająć, facio pracuje i harcuje. I wszyscy zadowoleni. Romantyczne to, nieprawdaż?

A na to wszystko jeszcze kładzie się warstwa powszechnej w Chinach publicznej pruderii. Nie ma w Chinach wydawnictw typu Playboy (a szłoby jak bułki świeże), dostęp do internetowych treści erotycznych – nie wspominając o pornograficznych – jest państwowo zablokowany, amatorskie filmiki o charakterze erotycznym ścigane, usuwane i piętnowane, w telewizji nawet panie z Moulin Rouge, czy Crazy Horse mają wypikselowane cycki, a jeśli to możliwe, to w ogóle są usuwane z materiałów nadawanych. I tak dalej, i w tej podobie. Seks generalnie jest bardzo be. Tymczasem na niemal każdej handlowej ulicy Chin znajdziemy sex shopy z wprost i bez ogródek oferowanymi zabawkami erotycznymi, których zastosowania w większości wypadków można się tylko domyślać. Ze zgrozą i poważnym niepokojem ducha. Sex biznes kwitnie, ma się świetnie, jest powszechny jak punkty Lotto w Polsce, a jednostki osobowe zajmujące się profesjonalnie obsługą społeczeństwa w zakresie osiągania satysfakcji seksualnej dysponują umiejętnościami i proponują figle, od których – ujmę to bez ogródek – naszym portowym kurwom wyszłyby intensywne rumieńce wstydu. I do nich trafiają owi romantyczni chłopcy w porozciąganych sweterkach, którzy w czasach liceum i szkół wyższych obdarowywali dziewczęta pluszowymi sercami, powłóczystymi spojrzeniami i nieśmiałymi pocałunkami.

A potem się porobiło…..

Leszek Ślazyk

..

Twierdza Chiny Twierdza Chiny

Leszek Ślazyk

(rocznik 1967), politolog, publicysta, przedsiębiorca, ekspert do spraw Chin; od 1994 roku związany zawodowo z Chinami, twórca portalu www.chiny24.com.

Related Articles

Back to top button