„Magia i miecz”, czyli szkolenia z krainy baśni
Podczas wczorajszej rozmowy z pewnym moim znajomym wrócił do mnie temat specjalistów od chińskiej mentalności, o którym już kiedyś pisałem TUTAJ. Temat wraca jak bumerang. A to dlatego, że łatwowiernych nie ubywa.
Znajomy mój opowiedział mi swoje wrażenia ze szkolenia, czy też cyklu prelekcji, których miał okoliczność być uczestnikiem i świadkiem. Rzecz dotyczyła ogólnie pojętych kontaktów biznesowych z Chińczykami, prowadzenia z nimi interesów, dla powodzenia których – wedle prelegentów – konieczna jest między innymi znajomość specyficznych zwyczajów chińskich. Tak istotnych jak na przykład to, że swoją wizytówkę Chińczykowi należy podawać oburącz, bo podawanie wizytówki jedną ręką może zostać poczytane jako nietakt. Oczywiście szkolenio-prelekcje obejmowały też inne zagadnienia, ale bladły one w konfrontacji z instrukcjami praktycznej obsługi Chińczyków.
Żałość i smutek mnie ogarnął kiedy słuchałem relacji znajomego mego. A dlaczego? A dlatego, że jakoś mnie wewnętrznie drażni i zniesmacza kiedy ludziom z mózgu robi się żel. Bo i po co? Żeby jeszcze bardziej zakłamać obraz Chin dzisiejszych, który jest wystarczająco fałszywy?
Przy okazji przypomniały mi się moje wrażenia z oglądanego jakiś czas temu "Wall Street II", sequela hitu filmowego z lat 80-tych. W jednej ze scen tego sequela na ekranie pojawia się chiński businessman, z którym prowadzone są negocjacje dotyczące wieluset milionowej inwestycji. W decydującym momencie jeden z głównych bohaterów filmu obdarowuje chińskiego businessmana tajemniczym pudełkiem, którego zawartość powoduje kontrolowaną ekstazę u Chińczyka i jego ostateczną zgodę na zainwestowanie ogromnej sumy pieniędzy w amerykański projekt. Cała ta scena raziła mnie swoim fałszem, jak owe prelekcje i szkolenia, o których opowiedział mi znajomy. To jakieś pomieszanie z poplątaniem. Chińczyk przedstawiony w "Wall Street II" ma się do Chińczyków z Chin Ludowych jak James Bond do Borewicza:
James Bond
Borewicz
Różnica być może subtelna, ale nie da się jej nie dostrzec…
Obraz chińskiego businessmana w filmie Olivera Stone'a może jedynie potwierdzać stereotyp dotyczący amerykańskiej powierzchowności i ignorancji. Gdyby którykolwiek z współtwórców filmu zastanowił się przez chwilę, coś tam o Chinach poczytał, dotarłby szybko do informacji, że między Chinami Ludowymi, a na przykład Hong Kongiem jest jedna zasadnicza różnica. Ta różnicą jest odmienna historia. Starszy pan pokazany w "Wall Street II" mając lat 17 lub 18 i żyjąc w Chinach Mao Zedonga musiałby być członkiem młodzieżowych brygad będących motorem Rewolucji Kulturalnej. Nie uczyłby się języków obcych, zasad businessu, ekonomii, czy nawet podstawowych zasad dobrego wychowania, bo wszystkie te pojęcia uznane zostały przez Przewodniczącego za przejawy kontrrewolucyjnego odchylenia, które karano śmiercią.
Przeciętny chiński przedsiębiorca nie jest subtelnie wyrafinowanym Azjatą z filmu Stone'a. Ma w nosie to czy podajemy mu wizytówkę ręką jedną, czy dwiema, czy sześcioma (jeśli tyle mamy). Ma w innych tajemniczych otworach swego organizmu to czy mu przywieziemy jakiś prezent z Polski, czy nie. Zjedzenie z nami lunchu, czy kolacji nie będzie dla niego punktem zwrotnym w życiu. Przeciętny chiński przedsiębiorca patrzy na nas jak na glinianą świnkę-skarbonkę, a patrząc kombinuje jak mocno trzeba nas trzasnąć, żeby wyciągnąć z naszego wnętrza zgromadzoną kasę. To wszystko. Reszta jest wyłącznie niekoniecznym ozdobnikiem. Przeciętny chiński przedsiębiorca – co tłumaczę często, ale z coraz mniejszym przekonaniem, że wytłumaczyć się uda – nie jest specjalistą wybitnym, który zjadł zęby na tym, co nam sprzedaje. Zazwyczaj wskutek nieokreślonej liczby zbiegów okoliczności zaczął produkować ubrania robocze, gumowe pontony, czy lampy zasilane słońcem i wiatrem. Produkuje i sprzedaje nie wnikając w szczegóły. Przeciętny chiński przedsiębiorca pomlaskuje przy jedzeniu, podciąga nogawki spodni do kolan kiedy mu gorąco, pali podczas posiłków, gasi niedopałki na talerzu nie zaprzątając sobie przez sekundę głowy tym, czy nam to przeszkadza, czy nie.
Pewność bezpiecznego importu nie leży w umiejętności wręczania wizytówek obcemu nam człowiekowi. Import opiera się na zasadach, które mają zastosowanie dla dostawców z tak różnych krajów jak Chiny, Indie, Brazylia, czy Ukraina. Ale tego pewnie organizatorzy szkoleniowych prelekcji, które obserwował mój znajomy nie wiedzą. Sprzedają więc te swoje magiczne opowieści szkodząc niczego nieświadomym słuchaczom, którzy wierzą, że otrzymują rzetelną wiedzę. Wiara ponoć czyni cuda. W tym konkretnym przypadku na cuda raczej bym nie liczył.