Odzież z Chin, czyli witajcie w ciężkich czasach
Porobiło się. Kiedy zaczynałem wgryzać się w materię kooperacji z chińskimi producentami odzieży w okolicach 1994 roku, odzież Made in China była synonimem nieprawdopodobnie niskich cen zakupu. Leszek Ślazyk
Były to czasy kiedy normą były negocjacje cenowe przynoszące rezultat w postaci 25-30% upustu od pierwszych propozycji strony chińskiej. To co było na początku tanie mogło być jeszcze tańsze. Były to jednocześnie czasy kiedy nie we wszystkich firmach istniał etat księgowego, a wielu dyrektorów państwowych fabryk gotowych było iść na wiele ustępstw w zamian za flaszkę egzotycznej w Chinach żubrówki oraz kilkugodzinną orgię kulinarną w którejś ze słynniejszych restauracji Szanghaju, Hangzhou, czy Kantonu. Realizując zamówienia raczkujących polskich firm odzieżowych, nieświadomych ogromu chińskiego potencjału wytwórczego, pracowaliśmy tak jak załogi fabryk, 14 godzin na dobę, 7 dni w tygodniu. Zazwyczaj na tydzień przed planowaną wysyłką okazywało się, że produkcja jest dramatycznie opóźniona, zatem 14 godzinny dzień pracy musiał być przedłużany do 18, czasem 20. Pamiętam częsty widok szwaczek drzemiących chociaż przez 10-20 minut z głową opartą o stół maszyny do szycia. Pamiętam długie noce podczas których staraliśmy się nadzorować szczegóły produkcji, od której oczekiwano niezwykle wiele, a która była realizowana przez ludzi na wpółprzytomnych ze zmęczenia. Ludzi, którzy nas serdecznie nienawidzili. Z ich punktu widzenia to my byliśmy winni, a nie właściciel fabryki, który pierwsze 2 z 3 miesięcy produkcji spędził grając z innymi „biznesmenami” w karty w kłębach papierosowego dymu tak gęstego, że uruchamiającego sygnalizację alarmu przeciwpożarowego. Dzisiaj czytając kolejne maile oraz kolejne artykuły dotyczące branży tekstylnej mogę sobie co najwyżej powtórzyć niby-czeskie powiedzonko „to se ne vrati, pane!”. Ceny bawełny, wełny oraz jedwabiu oszalały. Coraz dotkliwszy jest w Chinach brak rąk do pracy. W kraju, w którym mieszka 1,300 milionów ludzi, z czego ponad 800 milionów ponoć nie najzamożniejszych. Koszty życia w Chinach pędzą w górę niczym sonda Chang’e II, a co za tym idzie coraz wyższe są pensje. W branży odzieżowej tylko w tym roku wzrosły już o 20%. A to na pewno nie jest koniec. Do tego mamy jeszcze problem z rosnącą wartością yuana. Kiedyś kalkulacje chińskiego przedsiębiorcy były proste, nie wymagały wysiłku intelektualnego. Czy był to styczeń, czy był to sierpień dolar zawsze kosztował 8,60 yuana. Koszty produkcji można było wyliczyć z dużą dokładnością i pewnością. Sprzedawało się towary po kosztach produkcji, a zyskiem chińskiego eksportera był zwrot podatku VAT. Dzisiaj wielu producentów starszej daty po prostu nie przyjmuje nowych zleceń. Najzwyczajniej w świecie nie są oni w stanie ogarnąć wszystkich zmiennych. Nie ma już tych wszystkich stałych, na których można było dotychczas budować swoje plany. W konfrontacji z wielowymiarową rzeczywistością, z którą my tutaj w Polsce mamy do czynienia od zawsze, Chińczycy składają broń. W jakiś sposób pęka mit o cudzie gospodarczym. No bo jakiż to cud? Każdy z nas byłby w stanie wygenerować pokaźny majątek mając państwową gwarancję stałego kursu walut w perspektywie 5-10 lat, niskie oprocentowania kredytów, niezwykłą łatwość ich pozyskiwania, rozliczne dopłaty państwowe do eksportowanych towarów i co najmniej 50% zwroty kosztów udziałów w międzynarodowych imprezach targowych. Ot i cały cud. Dzisiaj trudno nawet domniemywać jaki wpływ na rozwój Chin, na sytuację wewnętrzną tego kraju będzie miała obecna sytuacja. My tutaj w Polsce w obliczu problemów staramy się walczyć o swoje. Tam w Chinach ludzie ubezwłasnowolnieni obowiązującymi do niedawna regułami teraz często się poddają, nie wiedzą co dalej. Czy chiński eksport związany z produktami innych branż niż tekstylia, odzież, obuwie uniesie dodatkowy ciężar? A przecież chiński eksport wciąż ma wiele do uniesienia. Rynek wewnętrzny dopiero się rozwija, Chiny wciąż potrzebują gotówki z zewnątrz. Coraz więcej gotówki, bo i ambicje Pekinu są przecież coraz większe. Premier Chin właśnie na krótko odwiedza Europę. Mówi dużo o woli wsparcia członków Unii Europejskiej w tarapatach finansowych. W zamian Europa ma zrezygnować z licencjonowania pewnych grup towarowych, aby ułatwić eksport towarów z tych grup do Europy. Europa się pewnie zgodzi. Chińczycy mają sporo gotówki, którą chętnie pożyczą potrzebującym idącym na współpracę. A co z odzieżą? Hmmm…. Nie będzie lekko. Moglibyśmy wrócić do produkcji w Polsce. Ale to nie będzie teraz, zaraz takie łatwe. Bo cóż nam zostało tutaj nad Wisłą z tej branży, tak silnej za czasów PRL-u? Nawet fabryki materiałów nastawiły się na produkcję w Chinach i sygnowanie importowanych tkanin swoją marką. Niedobitki szwalni, brak sieci wytwórców i dostawców akcesoriów i dodatków krawieckich. No a przede wszystkim brak kasy, ujmując problem kolokwialnie. Żeby uruchomić i wyposażyć szwalnię potrzeba pieniędzy. Ale Unia Europejska nie jest zainteresowana tworzeniem realnych miejsc pracy. Owszem, szkolenia, prelekcje, wykłady, kursy, owszem, owszem. Ale targi, lub nie daj Boże jakaś szwalnia? Na co to komu? Witajcie w ciężkich czasach. Tanie źródełko wysycha.