Bądź czujny! Liu Xiaobo nie śpi!
Czytając artykuły zamieszczane w sieci przez oficjalne media Chińskiej Republiki Ludowej doświadczam czegoś na kształt deja vu. Czegoś na kształt, bowiem, chwała Najwyższemu, nie dane mi było doświadczać komunistycznej propagandy w wersji saute na własnym ciele. Urodziwszy się w roku wydania Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band szczęśliwie uniknąłem kontaktu audio video z polskimi specjalistami od siermiężnych socjotechnik, urągających rozumowi tyrad, gwałtów na polskiej składni, akcencie. Pamiętam jedynie wybitnego górnika, który z ekranu czarno-białego telewizora zapraszał moich dziadków i rodziców do pomocy, tuż po tym jak spod mojej kamienicy sąsiadującej ze stocznią rozjechały się czołgi z czołgistami, którzy w naszej kuchni jedli ciepłą zupę, bo dowództwo zapomniało im jej dowieźć. Nie doświadczyłem zatem pogadanek o siłach wrogich, których “działania inicjowane były przez wiadome ośrodki”. Nie musiałem czytać w gazetach o ohydnych jednostkach, karłach reakcji, żyjących z amerykańskich dolarów otrzymywanych za zdradę ludowych ideałów socjalistycznej ojczyzny. Ale dzisiaj doświadczam deja vu, bo lata 70-te były pełne ech (czy echo ma dopełniacz tak brzmiący w liczbie mnogiej?) lat 50-tych i 60-tych. Partia była dumna ze swych osiągnięć. Polacy głównie sobie z nich kpili.
Powszechnie twierdzi się, że na świecie mamy 2 wybitne w swej wytrwałości skanseny realnego komunizmu: Kubę i Koreę Północną. Kuba w tym dueciku trochę jakby mniej ortodoksyjna, pewnie wskutek klimatu, który utrudnia dyscyplinowanie społeczeństwa. Korea Północna w zimie ściskana mrozem, latem prażona upałami, dzięki drugiemu pokoleniu swoich przywódców o nazwisku Kim, prześciga najśmielsze fanaberie literackie. Na pomysł stworzenia postaci dyktatora o fizis i posturze azjatyckiej laleczki Chucky, która jeździ pancernym pociągiem nie wpadł żaden pisarz ani sajens ani fikszyn na świecie.
Okazuje się jednak, że istnieją i inne, mniej egzotyczne w swych ambicjach międzynarodowych kraje. Styl “korzennej” komunistycznej propagandy ostał się w doskonałej formie na przykład wśród pekińskich pracowników od politycznego pi-aru, którym rzucono na warsztaty pracy osobę tegorocznego laureata Pokojowej Nagrody Nobla. Jedno z dzieł-perełek tego doświadczonego zespołu, które miałem okazję przeczytać w ostatnich tygodniach był znakomity, niemal wzorcowy artykuł o charakterystycznym tytule “Kim jest Liu Xiaobo”. Toż sam towarzysz Gomułka mógłby współredagować to cudeńko pełne niewątpliwie prawdziwych informacji o tym jak niedobrym, złym, zepsutym do szpiku człowiekiem jest osobnik, którego członkowie norweskiego parlamentu uhonorowali Pokojową Nagrodą Nobla. Oczywiście Nagroda w związku z tym faux pas utraciła na zawsze swoją wartość. Więc pewnie Chinom nie będzie już tak bardzo zależało na tym, aby jakikolwiek ichniejszy naukowiec wziął i wreszcie ją zdobył. No bo jak się tu starać się o laur, który nieodpowiedzialnie przyznawany jest wykolejeńcom. Kimże jest Liu Xiaobo? – zapytamy autora wyżej wspomnianego artykułu? Autor odpowie nam natychmiast: nikim godnym uwagi. Liu Xiaobo bowiem pił, palił, nie szanował kolegów, oszukiwał przyjaciół, a skoro nadużywał alkoholu i innych używek to oczywiście i kradł. Wiadomo przecież od Barei, że “każdy pijak to złodziej”. Liu Xiaobo nigdy nie szanował tradycji swojego kraju, uważając, że świat zachodni jest o wiele lepszy, że to wstyd być Chińczykiem i w ogóle. W zamian za taką podłą postawę wobec rodaków i ojczyzny Liu otrzymuje zapłatę w dewizach, bo nie dość, że zdradza, to jeszcze za pieniądze. I to jakie! Żaden porządny Chińczyk nawet nie mógłby marzyć o apanażach, które oferowane są temu podłemu człowiekowi w zamian za jego podłe usługi. No bo przecież do tego wszystkie Liu Xiaobo sługusem jest.
Wehikuł czasu cofnął mnie kilkoma akapitami artykułu o jakieś 60 lat. Zapluty karzeł reakcji, sługus imperialistycznych hien Wuja Sama. Ta sama melodia. Taki propagandowy evergreen.
Czym bliżej daty uroczystości wręczenia Pokojowej Nagrody Nobla, tym więcej rozmaitych rodzynków agencyjnych na chińskich portalach. Gwiazdą (czy kometą raczej, bo krótko poświeci) obecną chińskich propagandystów jest w tej chwili niejaki Gao Han, który przed amerykańskim sądem stara się udowodnić, że Liu Xiaobo złamał jego prawo do wolnego słowa. A do tego, że sprzeniewierzył pieniądze, sprzeniewierzył z innymi pijakami (jak zostało powiedziane wcześniej: każdy pijak to złodziej) z amerykańskiej organizacji National Endowment for Democracy (NED).
Fascynuje mnie upór z jakim chiński aparat propagandy czepia się odsiadującego 11 letni wyrok Liu Xiaobo. Druga gospodarka świata kontra 1/1 300 000 000 narodu. O co tu kruszyć kopię? Parafrazując znaną piosenkę: a jeśli nawet gada, to niech gada (ta jednostka). Przemilczenie byłoby znacznie skuteczniejszą bronią niż niewyszukany, mocno nieaktualny model czarnego pi-aru z lat 50-tych. Kraje Zachodu mają naprawdę znacznie więcej zmartwień niż jeden dysydent z Chin. Chińczycy w ChRL raczej nie kojarzą laureata Nagrody. Zbywanie (najlepiej pogardliwe, to takie mandaryńskie…) nie poprawiłoby sytuacji delikwenta. Mówienie o nim ciągle w negatywnym kontekście przyniesie wyłącznie odwrotny skutek. Nazwisko poznają wszyscy. Ci z odrobiną rozumu natychmiast się zorientują, że Liu Xiaobo to fajny gość skoro tak mu łatwo przyszło wyprowadzić z równowagi towarzyszy z Pekinu. Chińczycy, zwykli Chińczycy partii zazwyczaj nie lubią, bo albo jej się boją, albo wiedzą, że trzeba jej oddawać różnoraki haracz. Nie przez przypadek w wielu prywatnych firmach zatrudnia się ludzi tylko dlatego, że są członkami partii. Tacy są bardziej efektywni przy załatwianiu spraw urzędowych, chociaż tak zasadniczo, to zazwyczaj na niczym konkretnie się nie znają. Boją się, ale w tej bojaźni nie ma szacunku. Jakże szanować tak wielką organizację, skoro w jej dumnym marszom ku odległym i ambitnym celom przeszkadza taka drobinka, takie ziarenko w bucie jak Liu Xiaobo?