Przedsiębiorco licz sam na siebie!
Kolejny rok dla Chin stracony. Nikt z tych w czyich rękach spoczywać mogą kluczowe, fundamentalne decyzje dotyczące relacji polsko-chińskich nie zainteresuje się tą sprawą do końca roku. Jeśli nawet były w naszym państwie takie osoby i coś tam próbowały uczynić w kwestii Chin do mijającego właśnie maja, to już teraz z pewnością nie mają do tego głowy.
Kolejne spotkania w Polsce przy okazji różnych wydarzeń takich jak seminaria, konferencje, czy targi branżowe pozwalają mi spotykać się z bardzo różnymi osobami, dla których wspólnym mianownikiem jest zainteresowanie Chinami. Naukowe, turystyczne, biznesowe. Temu mianownikowi towarzyszy inna wspólna cecha: w polskiej rzeczywistości zainteresowanie Chinami, czy to biznesowe, czy turystyczne, bądź naukowe musi mieć raczej charakter prywatny. Co mam na myśli? Jeśli chcemy tu coś osiągnąć musimy zdać się wyłącznie sami na siebie. Musimy samodzielnie szukać chińskich kontrahentów, opierać się wyłącznie na sobie szukając sposobu dotarcia do chińskich konsumentów, rozwiązywać problemy w Chinach głównie samemu, pozyskiwać stypendia prywatnie, indywidualnie. Turyści mają jedynie łatwiej: mogą liczyć na oferty biur podróży. Naukowcy od lat kombinują półprywatnie, bo uczelnie głównie interesują się budowaniem nowych budynków, a nie tym, co w tych budynkach się ewentualnie wydarzy w najbliższej przyszłości. Przynależność do konkretnej uczelni daje jednak możliwość kontaktowania się z innymi uczelniami, ośrodkami naukowymi. Pozwala zdobyć przyczółek. Przedsiębiorcy takiego komfortu jak turyści i naukowcy nie zaznawali i obawiam się, że jeszcze długo zaznawać nie będą.
W sąsiednich Niemczech firmy i ich właściciele mogą liczyć na wsparcie wielu organizacji i instytucji, których celem jest niesienie realnej pomocy w nowych, odmiennych od niemieckich warunkach prowadzenia działalności gospodarczej w Chinach. Niemieckie firmy chcąc zaistnieć na rynku ChRL mają wiele możliwości wyboru pomiędzy organizacjami przedsiębiorców oraz instytucjami rządowymi, które uczą, wyjaśniają, doradzają przed wyruszeniem na podbój Chin, ale które również asystują aktywnie już wtedy, gdy niemieckie przedsiębiorstwo w Chinach działa. To między innymi dlatego Niemcy są jednym z największych inwestorów w Państwie Środka. Ich przedsiębiorcy mają wsparcie, mają dokąd się udać, z kim porozmawiać, kiedy napotykają w swej chińskiej działalności na przeszkody. Nie muszą indywidualnie wyważać drzwi, tłuc łbem w przeszkody, które napotkali poprzednicy. Działają drużynowo, bo jest i trener i jest klub. U nas każdy sobie sam rzepkę skrobie, bo musi. Jak mi ostatnio powiedział pewien Amerykanin zajmujący się promocją polskiej żywności w Chinach (sic!) w polskiej ambasadzie w Pekinie sprawami biznesowymi, rozwiązywaniem problemów i promowaniem polskich firm zajmują się 2 osoby. Słownie: dwie. W tym samym czasie w niemieckiej placówce niemieckim biznesem w Chinach zajmują się 62 osoby. SZEŚĆDZIESIĄT DWIE. Ponieważ Niemcy wiedzą, że Chiny to kraj tak duży jak Europa mają przedstawicielstwa udzielające porad i pomocy „swoim” na terenie całego kraju. To tysięczne rzesze zaplecza. Nie takie iluzoryczne, jak te nasze biura wojewódzkie, gdzie pojedynczy ludzie, bez środków, kontaktów, prawdziwych możliwości wyłącznie wydają polskie publiczne pieniądze bez większych szans na powodzenie.
Dla polskich elit politycznych Chiny to problem 7-rzędny. Nic w tym zresztą dziwnego. Te elity wychodzą naprzeciw zapotrzebowaniu wyborców. Ci z kolei patrzą na rzeczywistość w niezwykły sposób. To co można przeczytać ostatnio na polskich forach, w komentarzach pod artykułami, w dyskusjach w mediach społecznościowych nie buduje. Ta wzbierająca fala frustracji, złych emocji, nienawiści ocierającej się o ślepą furię nie jest dobrym prognostykiem na najbliższe miesiące, w których politycy zajmować się będą wyłącznie grzebaniem kijami w mrowiskach. Dokładnie w tym samym czasie Chińczycy coraz rozpaczliwiej szukają sposobu, aby znaleźć panaceum na hamującą gospodarkę. Chcą inwestować, chcą kupować, chcą importować. Powinniśmy wykorzystać taką okazję. Nie zdarza się codziennie. Ale jak wspomniałem na początku żaden z polskich decydentów nie ma obecnie głowy do Chin. Jedni muszą kombinować intensywnie co robić jeśli stracą obecną robotę, inni z kolei już fantazjują na temat jak tych drugich załatwią na cacy. A jeśli już się tak stanie, że ci pierwsi odpadną na jakiś czas z gry, kiedy ci drudzy dopadną upragnionych korytek (bo o nic innego im nie chodzi), to trzeba będzie znów iluś miesięcy, żeby ktokolwiek zaczął robić coś więcej niż medialne bicie piany. Tak, czy siak, kolejny rok dla Chin stracony. Stracony dla nas. Za parę chwil unijna kasa się skończy, a „specjaliści od mgły i testów na parówkach”, jak również „agenci moskwy i jerozolimskiej szlachty” wpadną w panikę, która przerodzi się we wzajemne opluwanie i okładanie kułakami. Jak zwykle bez większego sensu i znaczenia. Bo zignorowana szansa zbudowania ekonomicznej alternatywy dla unijnego finansowania może się nie powtórzyć. Inaczej: nie powtórzy się. Kiedy tylko źródełko brukselskie wyschnie, ku Chinom wyruszą wszyscy członkowie UE oraz ci niezrzeszeni, którzy z Europą robią obecnie piękne interesy. Pekin zaś przyjmie przede wszystkim tych, którzy wcześniej zadbali o dobre i intensywne relacje z Chińczykami. I znów, jasna cholera, ci Niemcy będą górą….