Wałęsa w Chinach
Najważniejszy aktualnie temat medialno-polityczny przypomniał mi jedną z wielu moich życiowych nowelek, tych „one day stories”, które po tygodniu, lub dwóch blakną i zapadają głęboko w niepamięć. aż do chwili kiedy koś je potrąci łokciem, albo kopnie nogą. W przypadku tej konkretnej historyjki jej zmartwychwstanie z zapomnienia nastąpiło w wyniku uporczywego kopania.
Lat temu parę, a może więcej, wylądowałem gdzieś tam na chińskiej prowincji. W Zhengzhou, a może w Changsha. W mieście gdzie wszystko było wilgotne, zimne i szare, jak polskie kroniki filmowe z lat 60. XX wieku. Późna jesień zabarwiona socjalistyczną melancholią. Zamglona, zadymiona węglowymi spalinami z niezliczonych kominów i rur udających kominy. W mieście tym był jeden hotel super-extra-lux. I oczywiście w tym hotelu załatwili mi nocleg miejscowi, których fabrykę miałem odwiedzić nazajutrz. Chiński hotel super-extra-lux w prowincjonalnym chińskim mieście to nie jest fraszka-igraszka. Ten miał niemal 60 pięter. Samo lobby mogłoby spokojnie służyć za halę sportową, a do tego widowiskową. Od wejścia obstawianego przez dwie długonogie szprychy w nieprzyzwoitych miniówkach ledwie zakrywających nerki do gigantycznego blatu recepcji szedłem tak długo, że poważnie rozważałem rozbicie się obozem na krótki odpoczynek, pauzę na przekąski i jakieś picie. Ale dzięki genom przodków nie poddałem się i dociągnąłem do fortyfikacji recepcji obsadzonej garnizonem recepcjonistek za jednym razem. Okazałem paszport, ujawniłem aktualną wizę, uregulowałem wymagane zabezpieczenie. Otrzymałem w zamian kartę magnetyczną oraz informację, że iż ponieważ nie ma jeszcze godziny 14-tej, to mój pokój się rychtuje, chwila moment będzie gotowy, tymczasem zaś mogę poczekać tych kilkadziesiąt minut w prawdziwej włoskiej restauracji znajdującej się na ostatnim piętrze hotelu, a prowadzonej przez prawdziwego Włocha z Włoch, co może być dla mnie o tyle przyjemne, że jako mieszkańcy/obywatele Europy będziemy mogli sobie pogadać. Garnizon recepcjonistek w super-extra-lux hotelu na chińskim zadupiu (no dobra medium zadupiu) zakładał, że w Europie wszyscy mówią podobnie, językiem podobnym, a nawet tym samym, bo przecież i podobnie wyglądają, a nawet tak samo. Jak na przykład ja i włoski kucharz, których to po twarzach garnizonowi recepcjonistek nie udałoby się rozpoznać żadną miarą.
Boy hotelowy w uniformie w niesmacznym kolorze i idiotycznym toczku (tego samego koloru) na głowie wyrwał mi siłą bagaże, aby poprowadzić mnie ku windzie („dis łej sel”). Drzwi do windy były tak samo bizantyjskie jak cały hotel. Dwa wielkie płaty blachy pozłacanej i wypolerowanej na lustro, o którym Kleopatra Egipska mogłaby sobie pomarzyć. Boy elegancko, acz nieoczekiwanie porzucił moje bagaże na wypolerowanych do bólu kwadratach z importowanego kamienia, a następnie nie mniej elegancko zagonił do windy niewielkie stadko lokalesów bekających świeżo spożytym lunchem zalanym winem i Moutai. Sprawnym ruchem ramienia powstrzymał mnie przed wejściem do windy z zaganianą grupką. Podporządkowałem się. Boy wystudiowanym ruchem profesjonalnej ręki nacisnął lokalesom guzik w windzie, zrobił krok w tył, a kiedy wielkie tafle złotej blachy zaczęły się zamykać, naparł na nie całym swoim 60-cio kilogramowym organizmem. Drzwi zastygły nie do końca zamknięte. Ze szczeliny począł wydobywać się ni to jęk, ni to gwizd. Boy naparł, aż mu wyszły żyły na skroniach. Drzwi zamknęły się z sapnięciem znanym z filmów science-fiction, gdzie się pokazuje pracujące grodzie na statkach kosmicznych. Boy poinformował mnie skomplikowanym systemem dźwięków udających język angielski, że szyb windy ma jakiś drobny defekt techniczny i działa jak wielki komin. Znaczy w szybie windy jest ciągły cug, który rozpycha na parterze drzwi tak bardzo, że siłowniki nie dają rady ich domknąć, stąd potrzeba dociskania. Trzeba dopychać. Poinformowany i uspokojony czekałem, aż „wietrzna kabina” zjedzie na parter. Zjechała. Wszedłem. Wszedł też drugi mężczyzna, który u złotych drzwi windy pojawił się tymczasem. Boy wszedł za nami ciągnąc za sobą bagaże me. Zapytał „łicz flol?” i nie czekając na reakcję nacisnął guzik „58”.
„Żółty” – skonstatowałem odkrywczo patrząc na nowego towarzysza podróży. – „Ale nie Chińczyk” – wywnioskowałem z obuwia nie będącego żadną odmianą wsuwanego mokasyna tak popularnego wśród chińskiej klasy średniej, jak również z uczesania zbieżnego z trendami zauważalnymi w programach TV z Hong Kongu. Bardzo dużo żelu typu mega-strong. Wyciągnąłem wniosek szybko i niepoprawnie politycznie, no ale szybkie wnioski właśnie takie są. Okazało się, że mój incydentalny towarzysz windowej podróży również zmierza do włoskiej na ostatnim. Gdzieś tak około 20 piętra, do którego winda dotarła po minucie, bo miała pod wiatr, żółty zapytał:
– Where are you from?
– From Poland – odpowiedziałem grzecznie, bo tak mnie mama nauczyła, a i również dlatego, że od dłuższego czasu z nikim w zasadzie nie rozmawiałem. Miałem więc nadzieję na chociaż krótką wymianę zdań.
– From Holland? – moje nadzieje poszły się pieprzyć.
– No, Poland. Pi. Poland.
– Ye, ye, I know, I know – uśmiechnął się zadowolony z siebie. Uniósł prawą dłoń, rozczapierzył palce w znaku „V”, – I know, I know. Walesa. Good, good, very good. I know. Poland very good. Walesa, I know.
W restauracji włoskiej, którą faktycznie prowadził Włoch, a którego jedyną kompetencją w zakresie kuchni włoskiej był fakt, iż niewątpliwie mówił po włosku, zaś na gotowaniu znał się tak, jak ja na systemach napędu rakiet balistycznych, mój towarzysz z windy ujawnił, że jest Koreańczykiem. Południowym. Co stało się znakomitą okazją, aby spożyć większą ilość win włoskich, na których Włoch, szef kuchni, nie znał się również. Bo i po co. Jak nam dał do zrozumienia (bo język angielski opanował w stopniu zbieżnym do Koreańczyka, czyli w zakresie kilkudziesięciu najważniejszych, uniwersalnych słów) po pewnym czasie, cokolwiek by tu nie ugotował i tak wszyscy myśleli, że to najprawdziwsza i najlepsza włoska kuchnia. Nawet zjarana lasagne, czy rozgotowane do bólu spaghetti. Nam odgrzał w mikrofali mrożoną pizzę. Mówił, że za nią ręczy….
Następnego dnia przyszli ludzie z fabryki, żeby zabrać mnie na audyt. Po włoskich winach nie było to zadanie łatwe, ale jak wspomniałem, odziedziczyłem geny ludzi niezłomnych. Podjąłem wyzwanie. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że mój nowy najlepszy przyjaciel z Korei również jedzie dokładnie do tej samej fabryki co ja. Co więcej – dowiedzieliśmy się, że pojedzie z nami jeszcze trzecia osoba, także mająca zamiar dokonać kontroli tego samego zakładu. Tą trzecią osobą okazał się najprawdziwszy dziedzic szlachetnego rodu z Arabii Saudyjskiej. Osobnik z zupełnie innej bajki. Zapakował się wraz z nami do eleganckiego busa z dwiema asystentkami. Jedna z nich miała za zadanie przekazywać wyszeptywane polecenia „księcia” dotyczące spraw wszelakich, zajęciem tej drugiej była opieka nad skórzanym prochowcem, który zdejmowała z namaszczeniem z ramion Saudyjczyka, aby – w zależności od okoliczności – potem go na te ramiona delikatnie narzucić. W przerwach między tymi dwoma stanami prochowca zawieszała go na wymyślnie składanym wieszaku.
I tak sobie jechaliśmy wymieniając się zdawkowymi informacjami skąd kto jest, co i jak długo robi w Chinach, i tak dalej, i tym podobne. „Książę” także myślał, że jestem z Holandii. W subtelnym zaskoczeniu uniósł delikatnie brwi, kiedy okazało się, że „No. Poland. Pi. Poland”. Tatuś Saudyjczyka gustował bowiem w koniach arabskich, ale z Polski. Bo cudne i wdzięczne. Saudyjczyk narzekał, że mu w Hong Kongu, gdzie mieszkał na polecenie tatusia, duszno i brak przestrzeni. Że koniem nie ma gdzie się w galop puścić. Że konie tylko na hipodromie. A pustyni to nawet takiej tyciej nie ma.
W pewnym momencie „książę” wyciągnął z kieszeni skórzanego prochowca, narzuconego właśnie przez asystentkę do spraw prochowca na ramiona, świeżutki numer „China Daily”, który w hotelu wsuwano obcokrajowcom z rana pod drzwi pokojów. Pogrążył się w lekturze marszcząc dostojnie swe szlachetne czoło.
– O! – się zdziwił niejednoznacznie, – tu jest o Polsce, – wskazał palcem raczej niewielki artykulik.
Przeczytałem. Było coś o partiach „Law & Justice” oraz „Self-Defence” tworzących w parlamencie polskim „right wing” pod przewodnictwem, czyli „under leadership” Jaroslaw Kaczynski. Zrobiło mi się głupio. W „China Daily” pisano o kraju, gdzie się urodziłem, a gdzie rządziły partie o nazwach rodem z seriali Jerryego Bruckheimera i mniej od nich z chińskiej perspektywy znaczących. Oddałem mu gazetę, a on niestety postanowił – być może z uprzejmości – przeczytać jednak ten tekst. Przeczytał, spojrzał na mnie nieco zdezorientowany i zapytał: „
– Co to?
– Nic takiego – odpowiedziałem nieco zażenowany.
Po co to opowiadam? Ponieważ wtedy właśnie uświadomiłem sobie rzecz zasadniczą, która tkwi we mnie cały czas. Lechu, znany na świecie jako Lech (albo Lek) Walesa (no bo nie Wałęsa), to polskie logo, brand, ikona, żywa historia. Znają go niemal wszyscy na niemal całym świecie.
Te ileś lat temu zrozumiałem, że czy ja faceta lubię, czy nie, nie ma żadnego znaczenia, bo to ani ważne, ani istotne. On po prostu zaistniał, jest i będzie dla ludzi z najodleglejszych krajów świata symbolem mojego kraju. Symbolem, który wywołuje uśmiech, który powoduje, że ludzie z najodleglejszych stron świata kojarzą mój kraj, i natychmiast wiedzą czym się różni od takiej Holandii na przykład. Że w odróżnieniu od tej właśnie Holandii ma uniwersalny symbol, ikonę, logo, kawałek żywej historii.
Zrozumiałem także w tamtym momencie, że ludzie zajmujący się rządzeniem w moim kraju (wtedy i dziś) nie pojęli fenomenu Lecha. Być może z tak prostego powodu, że za granicą nie bywają. Być może dlatego, że małostkowi. A może dlatego, że nigdy się nie skalali pracą na własny rachunek, braniem na siebie ryzyka i odpowiedzialności, co uczy nie tylko pokory, ale nakazuje oceniać sprawy i ludzi racjonalnie, ważyć co może przynieść więcej korzyści w dłuższej perspektywie. Czy się to komu podoba, czy nie – Wałęsa we współczesnym świecie gra rolę podobną do Dalaj Lamy. Jest symbolem w oderwaniu od swojej codzienności, od swoich wad, grzechów, niedoskonałości. A będąc takim może otworzyć wiele zamkniętych dla zwykłych śmiertelników drzwi, może nakłonić do zmiany zdania, może wpłynąć na opinię i indywidualną, i publiczną. Każdy przedsiębiorca chciałby otrzymać do dyspozycji takie wsparcie. Powinien chcieć każdy odpowiedzialny polityk, bo dzisiejsza polityka, szczególnie w kontekście międzynarodowym to rozgrywka ekonomiczna. Chiny i ich sukces są na to najlepszym dowodem.
Wtedy, w Zhengzhou, a może w Changsha bardzo chciałem, żeby Saudyjczyk kojarzył mnie z wąchami Lecha, a nie z notką o „Self-Defence Party”, chciałem być kojarzony z czymś wielkim, powszechnie znanym, a nie z czymś śmiesznym i niezrozumiałym.
Cóż. Polityką w Polsce wciąż zajmują się ludzie, którzy nigdy niczego nie zrobili (zarobili) własnymi rękami. Dlatego też nie są w stanie zrozumieć wartości Lecha. A nie rozumiejąc po prostu go niszczą. Niszczą go ze stratą dla nas wszystkich, zamiast wykorzystywać ten brand, ikonę, symbol, kawałek żywej historii dla wspólnego dobra, beznadziejnie go marnują. Szkoda.
To dziwne w przypadku ludzi, którzy chełpią się swoją chrześcijańskością, a którym umknęło jak się zdaje przesłanie: “Kto z was bez grzechu, niech pierwszy rzuci (…) kamieniem”.
Trochę już żyję na tym świecie, zebrałem trochę doświadczeń, życie dało mi kilka lekcji zarówno w teorii, jak i w praktyce. I wiem, że za lat wiele Lech wciąż będzie symbolem Polski, bez względu na to co z nią samą dziać się będzie. Wałęsa nie jest już od dawna wyłącznie polski. Jest globalny. Kiedy umrze, a każdemu z nas to pisane, będzie o nim głośno na całym świecie. Będzie o tym informować każde medium w Europie, Ameryce Północnej, Ameryce Południowej, Afryce, Australii, Azji. Cały świat będzie mówił o tym gościu z wąchami, z Matką Boską w klapie, z wielkim, absurdalnym długopisem-reklamówką, facecie z archiwalnych zdjęć rozczapierzającym palce w literę „V”.
Kiedy umrą dzisiaj władzę sprawujący, poza lokalnymi mediami nie wspomni o nich nikt. A być może nie wspomni ich nikt poza bliskimi. Pod warunkiem, że bliskich mieć będą.
Taka jest sprawiedliwość dziejowa. Mnie to buduje.
P.S. Co włączę telewizor, co szukając kanału filmowego, albo dokumentu o połowie kryla prześlizgnę się po którymkolwiek programie informacyjnym myślę sobie: „Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie”. Oraz: „mądry Polak po szkodzie”.