Chiny subiektywnie

Wiosno, wiosno, …. ejże ty

"A teraz z innej beczki" jakby powiedział John Cleese siedząc za służbowym biurkiem swojego Latającego Cyrku. W końcu jest wiosna do czorta i nie można tak w kółko pieprzyć głodnych kawałków o sprawach poważnych, ale nikogo niespecjalnie zajmujących. No i właśnie o wiośnie chcę dzisiaj napisać. O wiośnie w Chinach i wiośnie w Polsce.

Bez wątpienia wiosna to pora roku, której oczekujemy z utęsknieniem i tu u nas w Polsce i tam w Państwie Środka. W Chinach początki wiosny liczone miarą kalendarza księżycowego (bezsprzecznie niezwykle niezawodnego) są największym świętem tradycyjnym. Najważniejsze święto Chińczyków niejednemu Europejczykowi odbiera spokojny sen i barwi włosy siwizną. Tam laba, u nas pewność kłopotów związanych z nieregularnymi dostawami, spóźnionymi dostawami, lub wręcz brakiem dostaw. No, ale wiadomo, że punkt widzenia zależy od punktu patrzenia. Nie ulega jednak kwestii, że odejście zimy, podnosząca się temperatura dnia i nocy, sprawia ogromną radość i tam, i tu. Ale na tym podobieństwa się zdecydowanie kończą. Przynajmniej z mojego, subiektywnego punktu widzenia.

Osiemnastoletni okres żywienia się "chińszczyzną" spowodował, że musiałem zdecydować się na ograniczenie "czasokresów" przebywania w Chinach. Znakomity lekarz z Hong Kongu uświadomił mi bowiem, że głównym powodem moich problemów zdrowotnych jest spożywanie pokarmów zawierających bez mała wszystkie pierwiastki z tablicy Mendelejewa, wśród których większość nie jest zalecana przez dietetyków. Co więcej owe niezbyt zdrowe dla zdrowia pierwiastki i ich fascynujące kombinacje w szczególnym natężeniu zawierają się w produktach postrzeganych przez mnie głupiego jako te "zdrowe". Owoce morza, ryby, białe mięso, mleko, warzywa, owoce. Niestety, niestety, niestety. Okazało się, że po dłuższym czasie działają na organizm jak napitki przygotowywane zgodnie z recepturami Wieniedikta Jerofiejewa.

Za radą doktora musiałem ograniczyć używanie Chin, a zwiększyć dawki kraju nad Wisłą. Ponoć dla zdrowia fizycznego właśnie. To niestety nie idzie w parze z psychicznym. Wystarczy przecież wrócić na ojczyzny łono, żeby po paru tygodniach obserwowania lechickiej rzeczywistości popaść w jakąś nierównowagę duchową. Począwszy od melancholii, a skończywszy na stanach depresyjno-maniakalnych. Dlaczego? A dlatego, że w Chinach wszystko wychodzi i pnie się do góry. A u nas nawet najbardziej priorytetowe projekty wymykają się spod kontroli i właściwie nie wiadomo dlaczego. Taka Nibylandia, w której wszystko jest prawie, niemalże, lub po prostu na niby. Za to wiosna jest naprawdę. Ona ma w swej niewątpliwie atrakcyjnej pupie działania naszych rodaków na urzędach i działa zupełnie samodzielnie, samorządnie i niezależnie. Po prostu sobie przychodzi i basta.

No okej, ale co ma to wspólnego z moim zdrowiem? A ma, a ma. Otóż w połowie września zeszłego roku zostałem przymuszony do codziennego, intensywnego przebywania na świeżym powietrzu. Codziennie. Wiem, wiem. Szajba. Nikt normalny się tak nie zachowuje. Uznajmy więc, że lekarze zmusili. W efekcie tego gwałtu zadanego mej osobie zacząłem odkrywać drobiazgi, które umknęły mi przez ostatnie kilkanaście lat. Drzewa. Głębokie oddychanie powietrzem. Bieg Bulwarem Nadmorskim nie wypełnionym gromadami wędrownych robotników nie mających co ze sobą zrobić wieczorową porą. Ptaki, morskie fale, oddychanie głębokie powietrzem chłodnym, czystym, przyjemnym.

Późna jesień, a po niej zima goląca drzewa i krzewy z liści. Oszronione gałęzie. Mróz minus piętnaście. Radość oddychania zmrożonym powietrzem. I nagle… Chłody gdzieś przepadły. Nabrzmiałe pąki drzew znienacka wybuchły na zielono. Ciepło. Świeże powietrze. Cóż w tym emocjonującego? Ot przemijanie kolejnych pór roku. Jak to w klimacie po tutejszemu umiarkowanym. Czym tu się podniecać? Niby niczym. Ale wystarczy porównać sobie wiosnę naszą z tą chińską.

W dużych miastach gdzie "beton, beton, szkło, szkło, radioaktywny blok" wilgotny chłód zamienia się znienacka w wilgotny gorąc. Człowiek chodząc, leżąc, siedząc poci się. I tak od kwietnia do października. Drzewa niby są. Ale głównie takie wyhodowane gdzieś w odległym Syczuanie i przywiezione tu, aby ozdobić grodzie między pasmami autostrad, albo jakieś zaplanowane przez urbanistów punkty zieleni. Niby naturalne, a suche. Trawa szorstka i nieprzyjemna. W ogóle nie zapraszająca do tego, żeby się na niej położyć, a nie daj Boże pokokosić. Biegać się nie da, bo nie dość, że gorąco, to wszędzie tłumy. No i patrzą na każdy ruch laowai'a. Jeździć na rowerze nie da się, bo jakiś rozgarnięty inaczej współużytkownik ruchu drogowego wjedzie w nas centralnie rowerem, skuterem, santaną, lub innym większym ziłem. Oddychać się nie da, bo lepką i mokrą watą cukrową oddycha się tak sobie. Świeżego kwiecia na drzewach nie dostrzeżesz, ptasząt nie usłyszysz, motylków nie doświadczysz. Wprawdzie alergie jakoś nie dopadają, ale z drugiej strony dziwnie jakoś i straszno. Bez tych dźwięków przyrody nastawiającej się na prokreację, zapachu pierwszego koszenia trawy, lekkiego, a chłodnego wietrzyka znad przyjemnie pachnącego morza, nieba niebieskiego, co z wolna czerwienieje pod wpływem zachodzącego słońca.

Tego w Chinach nie uświadczysz. I pomimo całego mojego uzależnienia od Państwa Środka, w tym roku, wskutek problemów zdrowotnych, dane mi było ponownie doświadczyć najlepszego polskiego towaru eksportowego. Wiosny.

Cudze chwalicie, swego nie znacie Wy wszyscy pragnący dotrzeć do Państwa Środka na lata całe.

Leszek Ślazyk

Twierdza Chiny Twierdza Chiny

Leszek Ślazyk

(rocznik 1967), politolog, publicysta, przedsiębiorca, ekspert do spraw Chin; od 1994 roku związany zawodowo z Chinami, twórca portalu www.chiny24.com.

Related Articles

Back to top button