Zima w Chinach
Temperatura na moim zaokiennym termometrze, któremu serdecznie współczuję takiej niewdzięcznej roli, skłania mnie co rano do wspomnień wszystkich chłodów doświadczonych w Chinach. Jadąc do Szanghaju pierwszy raz w życiu w styczniu 1994 roku byłem absolutnie przekonany, że jadę do kraju gdzie jest ciepło jak na Lazurowym Wybrzeżu…
Moi towarzysze podróży, którzy już wcześniej byli w Chinach latem 1993 roku zapewniali mnie, że jest to kraj, w którym T-shirt z długimi rękawami to już spora przesada. "Wystarczy polóweczka, normalne spodnie, no czasem może jakiś sweter, albo kurtka wiatrówka, no ciepło tam jest bardzo. Bardzo, bardzo." Wyposażony w takie informacje zabrałem ze sobą jeden bawełniany sweter i ubrania o zdecydowanie wiosennym charakterze. Wylądowawszy na starym lotnisku Hongqiao poczułem, że relacje moich znajomych nie bardzo pokrywają się z rzeczywistością. Szanghaj powitał mnie temperaturą w okolicach 1 stopnia Celsjusza i wilgotnością rodem z tropikalnej dżungli. Mieszanka mrożąca krew w żyłach. Zaraz potem zabrał nas kierowca, który wiózł nas ze dwie godziny do fabryki, którą musieliśmy pilnie odwiedzić. Będąc pierwszy raz w Chinach nie miałem pojęcia o pewnych ograniczeniach naszych chińskich gospodarzy, dla których prawidłowa obsługa maszyn takich jak Volkswagen Santana stanowiła poważne wyzwanie.
VW Santana produkowany w Niemczech w latach 1981-1984 nie był sukcesem. Na początku lat 90-tych przeniesiono linie produkujące ten automobil do Szanghaju, gdzie powstała firma Shanghai VW China W zakładach tych wyprodukowano grubo ponad 2 miliony aut, które stały się najpopularniejszym autem osobowym w ChRL.Ale to se już ne vrati pane Havranek...
Jechaliśmy więc ponad dwie godziny autem, do którego wlatywało mroźne powietrze przez uchyloną szybę w drzwiach od strony kierowcy. Szyba musiała być uchylona, bo w przeciwnym razie na przedniej szybie zbierały się natychmiast gęste chuchy naszych oddechów. My zakładaliśmy, że rzęch nówka sztuka ma fabryczne braki i jest zwyczajnie popsuty, a okazało się później, że kierowca nie odkrył jeszcze wynalazku ogrzewania i nadmuchu na przednią szybę. Przemarznięty na wylot marzyłem o dojechaniu do fabryki, gdzie na pewno będzie ciepło i gdzie będzie można ogrzać wychłodzone ciało. Do fabryki dojechaliśmy. Za maszynami do szycia siedziały rzędami dziewczyny ubrane w kurtki watowane lub puchowe z zarękawkami chroniącymi odzież przed zabrudzeniem, lub uszkodzeniem. Przy każdej maszynie stał słoik po Nescafe wypełniony zieloną herbatą. Dziewczyny miały sine z zimna dłonie. Budynek w całości wykonany z betonu nie posiadał żadnej izolacji ani ogrzewania. Co więcej wszystkie okna w hali maszyn otwarto na oścież….
Po obejrzeniu działu produkcji poszliśmy do biura szefa na piętro. Pokój z betonu pomalowany na biało, na podłodze nagrobkowe lastryko, na środku wielkie, ciężkie, kiczowate biurko w kolorze brandy. W powietrzu wiszący dym papierosowy i para z czekających na nas kubków z zieloną herbatą. Wszystkie meble dla gości, czyli sofa i fotele wykonane z lakierowanego drewna. Siadanie na chłodnych meblach w ziębiącej odzieży okrywającej przemarznięte ciało to przygoda dla prawdziwych polarników. Dla mnie nie bardzo. Gadka – szmatka z panem, który dyrektorem był, bo ktoś go na tym stanowisku umieścił, a o działaniu firmy przez siebie kierowanej miał pojęcie takie jak nasz kierowca o VW Santanie. Marzenie o ciepłym kącie, z czymś mocniejszym do wypicia i możliwością przygotowania sobie dużego kubasa gorącej kawy, albo herbaty z cytryną. I żeby wreszcie nie było zimno w nogi. A tu tymczasem konieczność wracania tym samym przewiewnym autem do Szanghaju, mozolne przeciskanie się przez zatłoczone, wąskie ulice centrum miasta, no i konieczność odwiedzenia restauracji, bo to święty dinner time. Restauracja wielka, z podłogami wykładanymi marmurem, pełna kuchennych wilgoci, no i nie ogrzewana rzecz jasna. Dopiero po następnych kilku godzinach wreszcie hotel i gorąca kąpiel, która dopiero po dłuższej chwili wygnała ze stóp dojmujące zimno. A potem przyszła świadomość, że do końca zimy trzeba będzie marznąć ciągnącymi się godzinami, myśląc równocześnie o wynalazkach takich jak ten:
I tak dzień za dniem. I tak każda kolejna zima.
Czy wiele się zmieniło przez tę ładnych parę lat? Wciąż buduje się domy z betonu, ale za to bez izolacji. Grubość ścian na oko 10 centymetrów pozwala wiatrom przechładzać je na wylot. Od kilku lat można wynająć mieszkania (niesamowite!) z ogrzewaniem podłogowym, które wydawałoby się naturalnym standardem w tych betonowych, przemarzających wieżowcach. Wiemy już, że jadąc na spotkanie życzymy sobie "in advance", żeby klimatyzatory w biurach były włączone na grzanie. Ale w fabrykach wciąż zimą jest zimno, dziewczyny i chłopaki pracujący na liniach wciąż mają sine dłonie wystające z rękawów "puchówek". W Qingdao nie chce się nawet dotykać pokazywanych produktów, bo wyciąganie rąk z kieszeni nie kusi w żaden sposób. W Tianjinie najszybszą metodą ogrzania organizmu jest wypicie małej czarki podgrzewanej w czajniczku ryżowej wódki (paskudztwo, ohydne paskudztwo). W Hangzhou lub Shaoxingu po całym dniu pracy najlepiej udać się do prawdziwej sauny, gdzie łaźnie rozgrzane są do co najmniej 90 stopni.
Niby nie ma się czemu dziwić, bo przecież z natury swojej "zima jest zimna". I pewnie doświadczenie chińskiej zimy pozostanie niezrozumiałe dla wszystkich tych, którzy samodzielnie przez nie nie przeszli. Jednak jestem pewien, że ma w sobie coś wyjątkowego, dotkliwego. Jakiś czas temu, z początkiem zeszłego roku, trafiła w moje ręce książka szwedzkiego pisarza Henninga Mankella p.t. "Chińczyk". Autor wychował się w kraju, gdzie zima nie robi sobie żartów. A mimo to bohaterka powieści Mankella również odczuwa przeszywające zimno Pekinu, którym jest zarówno zaskoczona, jak i w jakiś sposób niemile dotknięta.
Dlatego też wszystkim właśnie wybierającym się do Chin, od Ningbo ku północy zalecam zabrać ze sobą bardzo ciepłą bieliznę (długie gacie i takąż koszulkę), ciepłych skarpet większą ilość, a przede wszystkim buciory z dobrą trekkingową podeszwą co zimnego nie przepuszcza. W Chinach ciągnie od podłóg aż miło. Mieszkańcy Szanghaju przez cały styczeń cieszyli się z przyjemnych temperatur około 10 stopni Celsjusza. Od wczoraj sytuacja się zmieniła. Jest zimno, żartów nie ma.
A tak w ogóle jeśli już musicie spędzać zimę w Chinach to najlepiej w Hong Kongu. Zresztą lato w Hong Kongu też nie jest najgorsze ;) Hough! jak mawiali wodzowie u Karola Maya.
P.S. Kolega Karol w ramach komentarza przesłał zdjęcie balsamu na chłody chińskie: buteleczka wina ryżowego z Shaoxing (19% i smak herbaty z landrynek) z imbirem:
A za buteleczką widok na zimowe Chiny takimi jakie są nie będąc Szanghajem…