Hong Kong, co się właściwie stało i co dalej?
Wiadomości na temat bieżących wydarzeń w Hong Kongu można znaleźć obecnie na wszystkich portalach informacyjnych, jak również we wszystkich telewizjach o takowym (informacyjnym) profilu. Nie ma zatem większego sensu powielać tych samych treści.
O wiele ciekawszym od bieżących intensywnych zdarzeń jest ich źródło i pytanie o to co dalej.
W 1997 roku, na mocy porozumień pomiędzy Wielka Brytania a Chińską Republiką Ludową zawartych w porozumieniu z 1986 roku, ChRL przejęła we władanie Hong Kong znajdujący się pod panowaniem brytyjskim od 1843 roku. Skończyła się umowa z końca XIX wieku mówiąca, że wcześniej okupowany obszar zostaje wydzierżawiony od Chin przez Wielką Brytanię. Wielkiej Brytanii nie było również na rękę posiadanie kolonii w realiach końcówki XX wieku. Niezręczność dla kraju demokratycznego. Z kolei dla Chin Ludowych Hong Kong od lat 50-tych XX wieku był małym, ale niezwykle efektywnym oknem na gospodarkę całego świata. Był i jest maszyną do robienia pieniędzy.
Deng Xiaoping doskonale wiedział, że wśród jego towarzyszy nie ma nikogo, kto mógłby sprawnie zarządzać Hong Kongiem, nie zepsuć tego co stworzyli poddani królowej Wiktorii. Dlatego też, jako urodzony pragmatyk, zaproponował zaskakujący model „jedno państwo, dwa systemy”. Model ten miał gwarantować, że zarówno Hong Kong jak i Macau staną się integralna częścią Chińskiej Republiki Ludowej, ale zachowają wszystkie swoje dotychczasowe zdobycze w obszarze prawa, trójpodziału władzy, swobód gospodarczych i obywatelskich, systemu podatkowego, etc. Będąc częścią Chin będą rządzić się swoimi prawami.
Obywatele Hong Kongu w ogromnej większości przyjęła tą propozycję z radością. Lęki powszechne od lat 80-tych XX wieku wśród obywateli Hong Kongu uległy ukojeniu. Tylko niewielka część Hongkończyków zdecydowała się na emigrację do Europy, czy Ameryki Północnej. Niewiele osób żywotnie zainteresowanych rozwojem sytuacji w Hong Kongu tak naprawdę zrozumiało co się stało. Mnie to nie dziwi. Mieszkam w kraju, w którym nawet prawnicy nie rozumieją prostych zapisów, takich jak „Konstytucja jest najwyższym prawem Rzeczpospolitej Polskiej”. Nie rozumiejąc udowadniają, że takie proste zdanie musi mieć drugie dno, albo, że jest warunkowe.
Mieszkańcy Hong Kongu w doskonałej większości przyjęli z radością powrót do macierzy 1 lipca 1997 roku. Nie zrozumieli jednak co zaszło: Hong Kong stał się integralną częścią Chińskiej Republiki Ludowej. Tak, obdarzonej szeroką autonomią do 2047 roku, ale w bezdyskusyjnym obszarze władzy zwierzchniej Pekinu. A co to oznacza? To choć trudne do zrozumienia dla mieszkańców Hong Kongu, dla Chińczyków Ludowych jest oczywistą oczywistością: to oznacza, że to Pekin decyduje o sprawach Hong Kongu, czy się to Hong Kongowi podoba, czy też nie. Chińska Republika Ludowa to nie Wielka Brytania. Tu nie traktuje się umów i porozumień z taką estymą jak w Anglii. A już szczególnie kiedy chodzi o sprawowanie władzy.
Jeszcze raz: Hong Kong stał się integralna częścią Chińskiej Republiki Ludowej. Ta zaś w preambule swej konstytucji oświadcza: „Naród chiński musi toczyć walkę z siłami i elementami, pojawiającymi się w kraju, jak i za granicą, które są wrogo nastawione do systemu socjalistycznego w Chinach oraz próbują go osłabiać”. Artykuł 1 Konstytucji ChRL zaś mówi „(…) Ustrój socjalistyczny jest podstawowym ustrojem Chińskiej Republiki Ludowej. Podważanie ustroju socjalistycznego przez jakąkolwiek organizację lub osobę jest zabronione”. Kto jest budowniczym i gwarantem ustroju socjalistycznego w Chińskiej Republice Ludowej? Komunistyczna Partia Chin. Kto zatem będzie decydował, którzy ze wskazanych przez obywateli ChRL mieszkających w Hong Kongu kandydaci na najważniejsze stanowiska w lokalnej administracji zostaną do wyborów dopuszczeni, a którzy nie? Obywatele Hong Kongu? No nie. Czy obywatele Hong Kongu – o przepraszam! – ChRL mieszkający w Hong Kongu mogą wywrzeć na Pekin presję pozwalającą na zmianę zdania najwyższych władz Chin? Wolne żarty.
Co dalej?
Liderzy Occupy Central wiedzieli od początku, że jakakolwiek okoliczność sprzyjająca starciu demonstrantów z policją działać będzie na niekorzyść protestu. Jak podczas wydarzeń z 1968, czy 1981 roku, policja będzie mogła krwawo stłumić rozruchy, dla zachowania porządku publicznego, a wszelkie sarkania zostaną zmiecione przez przywołanie tamtych starć z policją (w 1968 roku zginęło w sumie 51 osób) i przypomnienie, że wtedy rozkazy wydawali Brytyjczycy. Dlatego też Occupy Central będzie robić wszystko, aby być akcją pokojową. Długotrwałą. I tu jest jej słabość. Pekin nie chce zaogniać sytuacji. Szczególnie, gdy nie ma wyraźnych powodów, jak na przykład w ostatni piątek, gdy studenci wdarli się siłą do wnętrz budynków administracji. Pekin jest cierpliwy, poczeka. Z jednej strony nie może pozwolić sobie na utratę twarzy, nie odstąpi od pomysłu prowadzenia castingu wśród kandydatów na przyszłych szefów władz Specjalnego Regionu Administracyjnego Hong Kong. Z drugiej nie może ot tak użyć siły. Model zaproponowany Macau i Hong Kongowi to przecież w istocie wabik dla „bardziej elastycznych” polityków z Tajwanu. Przykład tych dwóch obszarów ma skłonić Tajwańczyków do porzucenia myśli o posiadaniu własnego państwa, Republiki Chińskiej proklamowanej w 1911 roku i przyłączenia się do Wielkich Chin. Krew na ulicach Hong Kongu zrujnuje ten plan bez wątpienia.
Co zatem dalej? Occupy Central, jeśli pozostanie wierny idei pokojowego protestu, zmęczy się wreszcie. Zmęczą sie również Hongkończycy. Dzisiaj połowa ankietowanych tutejszych mieszkańców nie popiera ruchu, albo ma go w nosie. Chińczycy Ludowi, którzy pomimo blokady informacji z Hong Kongu mogliby zobaczyć to, czy owo, już dzisiaj są subtelnie ostrzegani czym się kończy podnoszenie ręki na władzę. Nawet w słusznym gniewie. Hongkończykom przypomina się, że od 1997 roku stali się częścią kraju, którego stolicą jest Pekin, gdzie zapadają wszystkie decyzje, zwłaszcza te dotyczące osób sprawujących „dyktaturę ludu”. Obie strony upatrują rozwiązania w zmęczeniu przeciwnika, w rozejściu się sprawy po kościach.
I może lepiej, żeby się nic więcej nie stało. W przypadku fizycznej konfrontacji stron rezultat znany jest z góry. W Polsce wiemy o tym doskonale. W czasach PRL, owym okresie gdy i u nas obowiązywała dyktatura proletariatu, przerabialiśmy ten wariant wielokrotnie. Zawsze z tym samym skutkiem. Po naszej stronie bolało jak cholera. Po tamtej zmieniał się co najwyżej Pierwszy. System trwał. Aż wreszcie system zdecydował, że czas na zmiany. Z korzyścią dla systemu i jego dzielnych budowniczych oczywiście.