Wiadomości

Wywiad z doktorem Marcinem Jacoby

Niebawem Chiny przegonią USA i będą największą potęgą gospodarczą. – A potem zaczną narzucać swoje standardy światu – twierdzi sinolog Marcin Jacoby – sinolog, tłumacz, promotor kultury, wykładowca w Zakładzie Sinologii UW i menedżer ''Projektu Azja'' w Instytucie Adama Mickiewicza w wywiadzie udzielonym Arturowi Włodarskiemu dla wyborczej.pl. Co to dla nas oznacza, że Chiny zajmą pierwsze miejsce wśród potęg gospodarczych na ziemi?

 

 

Artur Włodarski: Jakoś mnie nie dziwi, że na długiej liście fobii obok strachu przed chodzeniem, jedzeniem, spaniem czy śniegiem – notabene chinofobią – jest też sinofobia.

Marcin Jacoby: Boi się pan Chin?

Znikąd nie wracałem tak przygnębiony. Obym nie miał racji i nie usłyszał od pana potwierdzenia swych obaw. Więc na razie ich nie zdradzę. Tylko spytam: co jest w Chińczykach wyjątkowego?

– Sami o sobie mówią, że są bardzo cierpliwi i wytrzymali. Bardziej niż inne narody gotowi na ogromne wyrzeczenia. Na przykład dla rodziny.

Której prawie nie widują?

– W Chinach wciąż jest powszechne to, że mąż jedzie za chlebem tysiące kilometrów. Tam haruje od rana do nocy i tylko tydzień w roku spędza z żoną i dziećmi, które często go nie poznają.

Widziałem to z bliska: 12-14 godzin nad taśmą przez sześć, siedem dni w tygodniu. Robotnik kończy zmianę, prostuje krzyż, przebiera się i idzie spać do dormitorium 200 metrów dalej, gdzie dzieli pokoik z trzema innymi. A nazajutrz od nowa.

– Często mieszkają w tych fabrykach, są w nich jakby skoszarowani. Biorą nadgodziny, pracują w kółko, bo co tam innego robić?

Taśma, taśma – łóżko – taśma. Zwiedzając fabryki będące dumą Shenzhen, miałem wrażenie, że jestem w mrowisku. Wśród istot, które uległy jakiejś orwellowskiej paranoi i zredukowały życie do mrówczej pracy.

– Proszę pamiętać, że jeszcze ćwierć wieku temu Chińczycy głodowali. W 1949 r. żyli średnio 35 lat. Przez stulecia walczyli o przetrwanie. W ludzkich warunkach egzystują od niedawna. To, że mogą się najeść i wysyłać drobne sumy na wieś, sprawia, iż wytrzymują aż tyle. A tych, którzy mają dość takiego życia, zastępują inni, gotowi na wyrzeczenia.

Wolne związki zawodowe?

– Pan żartuje. Ich związki zawodowe nie są wolne i nie chronią praw robotników – najwyraźniej Komunistyczna Partia Chin wyciągnęła wnioski z polskiego Sierpnia '80. Jeśli chińscy robotnicy chcą coś ugrać u pracodawcy, muszą wyjść na ulicę. Coraz częściej straszy się ich wizją bankructwa zakładu lub przeniesieniem produkcji do Kambodży czy Wietnamu.

W efekcie produkują telewizory, a nawet nie mają czasu oglądać telewizji. Ani korzystać z życia czy się rozwijać. Gdzie tu sens?

– W Chinach jest ogromna rywalizacja o wszystko, także o pracę; bezrobocie jest dużo wyższe niż oficjalne 7 proc. Biedni dostrzegli szansę w miastach, więc wsiadają do pociągu i jadą, gotowi ciężko pracować, mało jeść i spać, byle coś odłożyć. Są na etapie zaciskania zębów. Miliony ludzi. W latach 50. uważano, że to siła Chin. Potem okazało się, że też problem. A refleksja, czy to wszystko ma sens, przyjdzie później.

Co Chińczyk o sobie myśli?

– Że jest częścią czegoś; społeczność była tam ważna od zawsze. Nie ma tam za to, jak u nas, dążenia jednostki do szczęścia. Zresztą oni zwykle nie pracują dla siebie, tylko dla dzieci i rodziców.

Wie pan, czego najbardziej boi się Chińczyk? Że jego rodzice zachorują na raka. Bo wtedy musiałby się zadłużyć. Leczyć ich, wspomagać, zapewnić godne życie – to jego synowski obowiązek. Ale i wielki stres. Odwrotnie niż u nas, gdzie to rodzice wspierają dzieci, nawet dorosłe.

Jak tam wygląda opieka medyczna? Jeśli ktoś ciężko zachoruje to…

– …musi szukać pieniędzy. A przewlekła choroba to już dramat – duże wydatki, bankructwo rodziny lub śmierć pacjenta.W całej Europie na drogach ginie 85 osób dziennie. W Chinach prawie 200, ale ani razu nie słyszałem tam karetki. Bo karetka i szpital kosztują. Aż 60 proc. mieszkańców miast i 70 proc. ludzi na wsi na to nie stać. Luksus bezpłatnej opieki medycznej Chińczycy mieli tylko raz – za rządów Mao [1949–76]. Potem służbę zdrowia skomercjalizowano. I bywało, że lekarz pozwalał pacjentowi umrzeć, bo rodzina nie miała pieniędzy na zabieg. Jeśli chodzi o wspieranie obywateli, Chiny są dalej od socjalizmu, niż kiedykolwiek była Europa.

Odniosłem wrażenie, że tam jest kapitalizm, i to w XIX-wiecznej formie. Choć to przecież państwo…

– Nazwa "komunizm" jest myląca. Nam kojarzy się z Polską sprzed 1989 r. Błąd. W istocie to hybryda: państwo mające nadbudowę komunistyczną, a bazę kapitalistyczną. Komunistyczna Partia Chin sprawuje tam rządy totalitarne. Nie wprowadza żadnych reform politycznych, tylko ekonomiczne, i od 1979 r. otwiera się na gospodarkę rynkową. Całkiem szeroko, bo w pełni kontroluje już tylko bankowość, telekomunikację, paliwa (ceny benzyny do dziś są ustalane odgórnie).

W sumie Chińska Republika Ludowa to dość bezlitosne kapitalistyczne państwo, które dopiero uczy się dbać o obywateli. Kiedyś priorytetem była tam polityka, teraz jest pieniądz. Czy Chińczycy to materialiści?

– Stuprocentowi. Mówi się, że są Żydami Azji – usilnie pracują na sukces finansowy i społeczny. A dziś najbardziej łakną bogactwa i luksusu. Odwrotnie niż u nas nie darzą niechęcią zamożnych. Ich niesłychany materializm to efekt ogromnej pustki moralnej, która jest "wielkim głodem chińskich dusz". Skąd się wzięła? W 1949 r. rządy komunistyczne zaczęły niszczyć religię, którą częściowo zastąpił kult Mao. Tak było aż do 1983 r., kiedy władze uznały, że Mao "w 30 proc. się mylił". Ruszyły reformy, ludzie nie wiedzieli, w co wierzyć: religia – nie, komunistyczne ideały – nie No to wybrali pieniądz. Nastał czas dorabiania się i bezlitosnej konkurencji. I tak od 30 lat. Pustka duchowa pogłębia się, co niepokoi nawet KPCh, która dyskutuje, jak ożywić wartości duchowe w narodzie. Partia próbuje stworzyć sztuczną moralność – zreanimować konfucjanizm i zmieszać go z komunizmem. Pustka moralna zaczyna ludziom doskwierać – czują, że pieniądze to nie wszystko. Stąd rosnąca popularność chrześcijaństwa i rozmaitych sekt religijnych.

Właśnie tym Chiny przeraziły mnie po raz pierwszy. Nigdy nie zapomnę podróży z Mongolii do Pekinu: olbrzymie kominy na horyzoncie i bijący z nich gęsty, tłusty dym – od czarnego po żółty. Wokół pustynia, ani źdźbła trawy – to przez kwaśne deszcze. Niedaleko Harbinu po jednej nocy przy uchylonym oknie miałem poparzone gardło. A przecież tam muszą się rodzić dzieci! Na ulicach ludzie w maskach, niczym jakaś armia chirurgów i pielęgniarzy – to był jedyny przejaw ich instynktu samozachowawczego. Po trzech dniach i setnym kominie ogarnęło mnie uczucie, jakiego wcześniej nie znałem: lęk o naszą planetę. Że dla doraźnych zysków Chiny zatrują ją i zniszczą.

– Powietrze, woda, gleba, żywność – wszystko jest skażone. By obniżyć koszty produkcji, większość fabryk nie stosuje filtrów i nie oczyszcza ścieków. O straszliwym zanieczyszczeniu powietrza mówi się sporo, w Pekinie widać to gołym okiem.

Smog w Harbinie potrafi ograniczać widoczność do 10 metrów. Pełna ścieków woda w rzece Jianhe jest miejscami czerwona jak farba. O tym wszystkim przyjezdni nie wiedzą. W Pekinie widziałem turystów uprawiających poranny jogging, choć – jak ostrzegali lekarze – biegać tam, to jakby palić paczkę papierosów dziennie.

– Mówi się nawet "pekińskie płuca". Z początku władze chciały zatuszować problem, ale kiedy ambasada USA zamontowała na dachu czujnik jakości powietrza (bieżący odczyt widać w internecie), w bezsilności zamontowały własne, podające nieco niższe wartości, choć też znacznie ponad normę. Stężenie groźnych dla zdrowia pyłów jest w Pekinie 5-10 razy większe niż np. w krakowskim smogu.

Za to, że w Chinach ekonomia wygrywa z ekologią, zapłacimy wszyscy. Miliard ton trucizn – bo tyle chiński przemysł wytwarza co roku – nie rozejdzie się po kościach. Właśnie odkryto, że nitrobenzen i inne toksyny niesione nurtem Żółtej Rzeki docierają aż do Wysp Kanaryjskich. Ostatnie przypadki zatrucia rtęcią w środkowych stanach USA to też pokłosie chińskiego cudu gospodarczego. Podobnie trifulina – rakotwórczy herbicyd, który zjadamy wraz z pieczywem i makaronami z chińskiej mąki. Na marginesie: Polska co roku sprowadza z Chin owoce, warzywa, ryż i herbatę za blisko 400 mln zł.

– Degradacja środowiska była wliczona w cenę szybkiego rozwoju gospodarczego, ale władze chyba nie przewidywały aż takich skutków. A te wywołują liczne protesty i demonstracje – rodzice boją się o zdrowie dzieci, ludzie nie chcą mieszkać obok fabryk. Fałszowanie żywności, np. afera z toksyczną melaminą w mleku dla niemowląt, to kolejny przejaw cynicznego braku moralnych granic w biznesie.

Czy ta pustka moralna wpływa na przestępczość?

– Od lat 80. najbardziej niebezpieczne było Shenzhen – ponad 10-milionowy miks odciętych od korzeni przybyszów z całych Chin. Teraz Shenzhen wyprzedziły dwa inne miasta. Największy problem dziś to nieuczciwość w handlu, mnóstwo fałszerstw, oszustw i łapówek. A stosunkowo mało jest napadów, zabójstw czy gwałtów. Być może ze strachu przed policją, jak u nas w PRL-u przed MO.

W Japonii i Korei częste są samobójstwa skompromitowanych urzędników czy nawet osób posądzanych o zlekceważenie obowiązków, jak dyrektor szkoły, której uczniowie utonęli na koreańskim promie. A w Chinach, gdzie co roku 250 tys. ludzi odbiera sobie życie, jakoś nie słychać o honorowych samobójstwach.

– Bo Chiny są inne, nie mają etosu wojownika, tak ważnego np. w Japonii. W Chinach nie było samurajów i rycerzy z ich honorowym kodeksem postępowania. Widać to nawet po chińskich sztukach walki, w których liczy się skuteczność, a nie zasady etyczne. Mają za to etos erudyty – wykształconego urzędnika. Chinami od wieków rządził potężny aparat urzędniczy i to się akurat nie zmieniło.

Znane jest przywiązanie Japończyków do pracodawcy – wielu spędza w jednej firmie całe życie. Czy podobnie jest w Chinach?

– Nie. Japońskie firmy dbały o zatrudnionych, więc oni odpłacali im lojalnością. W Chinach był system sowiecki: dostawało się przydział do zakładu, mieszkanie pracownicze, deputaty itd. Takie zakłady wciąż są, choć już niewiele.

Jak się tam podejmuje decyzje?

– Najgorzej bywa w przedsiębiorstwach państwowych, gdzie króluje biurokracja i papierologia. W prywatnych jest łatwiej, choć w większości spraw decyduje szef. Ale Chińczycy są bardziej elastyczni niż Koreańczycy i Japończycy, którym silna hierarchia często nie pozwala podważać błędnych decyzji przełożonych.

Ta tzw. kapitanoza była przyczyną spektakularnych katastrof samolotów Air Korea: załoga słuchała najstarszego stopniem, choć wiedziała, że przypłaci to życiem.

– W Chinach tego nie ma. Rewolucja kulturalna, zachęcając do brutalnych szykan wobec ludzi starszych i zasłużonych, strąciła ich ze społecznego piedestału. I przeorała świadomość Chińczyków w tym względzie.

Partia ma tam posłuch?

– Spory. U nas partia się rozpadła, gdy wpędziła kraj w kryzys i nic już nie mogła. A tam po serii katastrofalnych błędów w ciągu trzech dekad wywindowała państwo z pozycji nędzarza do światowej potęgi. I oni są z tego dumni. Jest patriotyzm, a był kompleks, że mieli wspaniałą historię, która w XIX wieku się skończyła – Zachód ich przegonił, Japonia upokorzyła. To ich wielkie zawstydzenie dopiero niedawno ustąpiło miejsca dumie: w latach 90. rozkręcili program kosmiczny, w 2003 r. mieli swojego kosmonautę, w 2008 r. – letnie igrzyska olimpijskie, a niedawno wysłali lądownik na Księżyc. Wszystko to są akcje wizerunkowe, ale dzięki nim uwierzyli – trochę przedwcześnie – że są mocarstwem, że odzyskali miejsce, które im się należy. To poczucie dumy pielęgnuje KPCh, świadoma, że dopóki gospodarka się rozwija, dopóty ona sama jest niezagrożona. Pytanie, czy sukces kraju przekłada się na sukces jednostki. Otóż nie. Dobrze się żyje uprzywilejowanym grupom, podczas gdy reszta społeczeństwa cierpi. We wskaźnikach makroekonomicznych tego nie widać. To, można rzec, bogaty kraj biednych ludzi.

A może władza wykorzystuje ich karność i posłuszeństwo? Może oni lubią autorytarne rządy?

– W przeciwieństwie do nas akceptują porządek, w którym są nisko w hierarchii – to tak. Ale czy są karni? Od czasu, gdy wszyscy chodzili w mundurkach, dużo się zmieniło. W fabrykach dyscyplinę trzeba im narzucać. Często protestują, lecz powodem nie jest ideologia, tylko proza życia: niska pensja, złe warunki pracy, skorumpowany urzędnik itp. I choć czasem w strajkach uczestniczą tysiące osób – jak ostatnio w zakładach obuwniczych holdingu Yue Yuen, ''głównego szewca'' Chin – to nie jest to bunt systemowy. Bo, co może dziwić, poza garstką skłóconych dysydentów w Chinach nie ma większego ruchu prodemokratycznego czy dążącego do obalenia władzy KPCh.

Ogromny rozdźwięk między rygorem politycznym a swobodą ekonomiczną podkreśla pisarz Yu Hua, autor książki ''Chiny w dziesięciu słowach'': ''W wielu obszarach dzisiejszych Chin brakuje wolności, zaś w innych jest jej tyle, że trudno uwierzyć''. Jak bardzo chińskie państwo kontroluje obywateli?

– Serwuje im totalitaryzm z dawką swobody, której granice nie są jasne. Ale głównie chodzi o to, by nie szkodzić KPCh. Teraz jest niemal pełna wolność wypowiedzi: można psioczyć na partię, szkalować Mao i nikomu nic się nie stanie. Ale tylko na niwie prywatnej. Bo na forum publicznym reakcja władz może być szybka i bolesna. Jak w przypadku sekty Falun Gong – drogi samodoskonalenia, którą swego czasu podążało 80 mln Chińczyków. Do końca lat 90. nie wadzili partii, ale gdy wyszli na ulice i stali się widoczni, KPCh uznała ich za groźnych i powiedziała: "stop!". Nastąpiła fala aresztowań, założyciel sekty schronił się w Stanach. Za praktykowanie Falun Gong grożą dziś surowe kary. Zresztą prawo można w Chinach naginać do bieżących potrzeb, a sądy nie są tu niezawisłe – podlegają władzy.

Tym bardziej partia musi się bać 650 milionów chińskich internautów, skoro takimi restrykcjami obłożyła korzystanie z sieci.

– Po pierwsze, władze otoczyły sieć wielkim ogniowym murem – Great Firewall of China. Ta tzw. Złota Tarcza filtruje ruch spoza granic, "by chronić obywateli przed wrogą propagandą obcych państw". Po drugie, odcięły dostęp do Facebooka, Twittera i YouTube'a. Zamiast nich Chińczycy mają m.in. RenRen, Weibo, Weixin i Tudou. Po trzecie, zablokowały dostęp do zachodnich platform blogerskich, jak Blogger czy WordPress. I po czwarte, zaangażowały w cyfrową cenzurę 50 tys. osób. Jak to działa? Blokuje się wszystkie treści potencjalnie niewygodne dla partii, od kwestii Tybetu i Tajwanu po masakrę na placu Tiananmen w 1989 r. A kiedy syn partyjnego oficjela rozbił swoje ferrari 458, zablokowano wszystkie internetowe strony z nazwą tej włoskiej marki.

Mimo to Chińczycy uwielbiają internet, a korzystając z niego, stosują autocenzurę. Np. dziennikarz i bloger przemilczą pewne sprawy, by nie podpaść władzom. W książce ''Zakazane wrota'' włoski reporter Tiziano Terzani kreśli wstrząsający obraz chińskich podstawówek kultywujących samokrytykę, konformizm, posłuszeństwo i donosicielstwo.

– Indoktrynacja w szkołach jest ogromna, ich program nie nadąża za życiem. Już tam Chińczycy uczą się swoistego traktowania słów i politycznych deklaracji. Będą zapewniać, że wierzą w marksizm, a potem robić interesy w przeciwnym duchu. Tak jest z ludźmi i z całym państwem dążącym ponoć do socjalizmu, a wdrażającym twardy kapitalizm. Teoria rozjeżdża się z praktyką, słowa z czynami.

Przykładem może być tzw. Silk Market – dom towarowy dla obcokrajowców niedaleko ambasady polskiej w Pekinie. Torebki, zegarki, ubrania – wszystko jest tam podrabiane. Choć wewnątrz wisi ogromny transparent: "Chroń własność intelektualną, nie kupuj podrabianych produktów". Inna sprawa, że cudzoziemcy chętnie się tam zaopatrują, a potem opowiadają, jak to Chińczycy bezczelnie wszystko kopiują. Hipokryzja. Jak bardzo Chińczycy są zapatrzeni w Zachód?

– Z jednej strony fascynuje ich, z drugiej – nacjonalizm, szowinizm i przeświadczenie o wyższości własnej kultury sprawiają, iż patrzą z góry na Amerykanów i Europejczyków. Kpią z demokracji, którą uważają za system kompletnie nieefektywny. Partia powtarza, że demokracja wpędziłaby Chiny w chaos, a ludzie w to wierzą. Nie chcą chaosu, tylko rozwoju. Gdy zagadnąć przechodnia, co myśli o Ameryce, powie, że to kraj głupich ludzi, pełen problemów, po uszy zadłużony i rządzony przez słabego prezydenta. Słowem – beznadziejny. Ale ten sam człowiek spytany, czy chciałby tam mieszkać, bez wahania przyzna, że tak. Chińczycy śmieją się ze Stanów, ale gdy tylko mogą, emigrują tam lub ślą swoje dzieci po nauki.

A Polska? Nie jest dla nich atrakcyjna?

– Nawet bardzo. Chińscy turyści marzą, by zobaczyć Żelazową Wolę, Wieliczkę i Auschwitz-Birkenau. To ostatnie ze względu na okupację – oni też mieli obozy, terror i masowe egzekucje. Dlatego Chińczycy solidaryzują się z nami. I trochę nam zazdroszczą, że nas okupowali Niemcy, a ich Japończycy, którzy zabili im 10 mln osób

Chińczycy dobrze się czują w Polsce?

– Cóż, mamy dość rasistowskie podejście do Azjatów. Póki są biedni, podchodzimy do nich prześmiewczo i z pobłażaniem. A gdy się wzbogacą – z niechęcią i zazdrością. Nie ma przyjaźni, najwyżej ciekawość pomieszana ze strachem.

Zwykle lękamy się nieznanego. Z Chinami bywa inaczej. Jechałem tam bez obaw, a wracałem wstrząśnięty ich podejściem do natury, pracy, siebie nawzajem. Tak jak wiele osób, które zboczyły poza utarte wycieczkowe trasy.

– Ilekroć jestem w Chinach, uderza mnie tempo zmian, niewyobrażalne w Europie. To, co tu zajmuje 20 lat, tam trwa rok. Ten kraj jest jak błyskawica. Z niczego stworzył klasę średnią i wyszedł z nędzy, jaką widuje się w Indiach. Możemy pozazdrościć Chinom pociągów, autostrad i nowoczesnych centrów miast.

Jak pisze Yu Hua, oni budują kapitalizm z rewolucyjnym zapałem. Zakładają firmy, otwierają fabryki i mnożą zyski z takim zaangażowaniem, jak kiedyś wybijali wróble, przetapiali klamki, czy wykonywali inne bzdurne polecenia komunistów. Myślę, że Chiny to stan umysłu: pełna determinacja, mało wątpliwości, silny instynkt stadny. Trzeba tylko wskazać im cel i rzucić hasło, choćby szalone. Jak gorzko pisze Terzani: "Zniszczenie starego Pekinu z jego murami, świątyniami, ogrodami i domami to tragedia, której Chińczycy dokonali własnymi rękami, bez żadnej pomocy z zewnątrz". Nie mają dystansu do tego, co robią. Ani do siebie, prawda?

– Faktycznie, autoironia i purnonsens to dla nich abstrakcja; zupełnie tego nie rozumieją. Ale sądząc po efektach, ten ich brak dystansu się sprawdza: telefony, komputery, RTV/AGD, odzież, obuwie w kolejnych branżach zaczynają dominować na światowych rynkach. Polska sprzedaje im już dziesięć razy mniej, niż od nich kupuje. Jaki będzie świat, gdy Chiny rozwiną nowe technologie i poprawią jakość produktów? Co wtedy zrobi Japonia, Korea, Tajwan i parę innych państw?

Kiedy w latach 50. Zachód przestraszył się Chin, ich kapitałem było pół miliarda biedaków i raczkujący program jądrowy. Potem to upadłe mocarstwo rozpoczęło gospodarczą pogoń za światem – od trzech dekad PKB rośnie tam trzy razy szybciej niż w USA czy Niemczech. I to naturalnie, a nie w wyniku dodruku pieniędzy. Być może już w tym roku Chiny wyprzedzą USA i staną się największą globalną potęgą gospodarczą. To będzie historyczna chwila, która zmieni świat. Czy na lepsze? Obawiam się, że nie.

– Nie patrzmy na ten kraj jak na zagrożenie. To partner niebywale trudny, ale dający ogromne możliwości. Poza tym od rozwoju Chin nie uciekniemy.

To, że są bogatym państwem biednych ludzi, jeszcze zwiększy ich przewagę nad Zachodem, gdzie dobrobyt osłabia determinację obywateli. Obawiam się, że ich dominacja ekonomiczna wpłynie na nasz standard życia, pracy, kulturę biznesu itd. Że nasze wnuki będą tak tańczyć, jak oni zagrają. I dziwić się, że Chiny nie były numerem jeden od zawsze.

– Jeśli Chińczykom się uda, to ich poczucie dumy narodowej sprawi, że zaczną narzucać nam swoje standardy, np. w biznesie. To będzie dla nas przykre. Chińczycy wolą wymyślać swoje modele zarządzania, normy i procedury, niż korzystać z istniejących. Nie zapominajmy, że to naród kupców. Są w tym świetni, stosują strategie, którymi gaszą pewnych siebie europejskich kontrahentów. Najprostsza? Przeczekiwanie: przyjeżdża biznesmen z Europy na tydzień, więc oni grają na zwłokę – wymyślają preteksty, przekładają spotkania; do rozmów siadają ostatniego dnia wieczorem, gdy biznesmen jest tak zestresowany, że godzi się na więcej, niżby chciał. Obyczaje w chińskim biznesie są inne. Umowa ustna tu nie działa, zbyt duża jest płynność interpretacji. Np. ustalamy, że zrobią coś w miesiąc. Miesiąc mija i nic, bo, jak twierdzą, w tym terminie mieli jedynie "podjąć decyzję, jak to zrobić". My się dziwimy, na co oni się oburzają "niezrozumieniem z naszej strony, brakiem kultury i wychowania". Mówią, że nie znamy chińskich uwarunkowań, co w istocie znaczy: nie jesteście kompetentni i powinniście przyjąć nasz punkt widzenia. A co do terminów, to zdarza się, że otwierają fabrykę w weekend lub święta. To z powodu ich wiary w magię liczb i dat, w to na przykład, że czwórki przynoszą pecha, a ósemki szczęście. Do tego dopasowują daty ważniejszych wydarzeń, z otwarciem olimpiady w Pekinie włącznie [8.08. 2008 o ósmej wieczorem].

Oto skarga osoby zatrudnionej w chińskiej firmie, która starała się o zamówienia rządowe: "Było dobrze do przetargu. Gdy Chińczycy przegrali, nie zapłacili polskim ekspertom umówionych stawek za konsultacje prawne, tłumaczenia, przygotowanie dokumentów itd. Czują się bezkarni. Kary umowne? Przykład firmy Covec pokazał, że chińskie banki nie kwapią się z ich wypłatą.

– COVEC to sprawa bardziej złożona, ale prawdą jest, że Chiny oczekują od nas pełnego otwarcia gospodarczego, a same utrzymują ekonomiczny mur przepisów celnych, procedur przetargowych i homologacji broniący dostępu do ich rynku. Np. przed autami z USA, na które nałożyli karne cła. Według Światowej Organizacji Handlu – całkiem bezzasadnie.

Podsumujmy: największe zalety Chińczyków?

– Pracowitość, cierpliwość, wytrwałość, ciekawość świata i elastyczność – ten naród może się dostosować do każdych warunków. Wady? Rosnący nacjonalizm, nadmierny materializm i poczucie dumy wyrosłe z kompleksów.

Jakie będą Chiny za dziesięć lat?

– Nikt nie wie. Ten kraj za szybko się zmienia i nie ma dalekosiężnej polityki. Jest takie słynne powiedzenie Deng Xiaopinga: "Przechodząc przez strumień, trzeba macać stopą kamienie. A jeśli kamienia brak – cofnąć się i szukać innej drogi". Chiny od ponad 30 lat coś testują. Takim testem było miasto Shenzhen, w którym powielano wolnorynkowe rozwiązania Hongkongu, by ocenić, czy przystają do chińskich realiów. I takim testem jest dziś Szanghaj, w którym obcy kapitał będzie mógł inwestować w bankowość i telekomunikację; wcześniej rzecz nie do pomyślenia. Sądzę, że pójdą w stronę gospodarki nowych technologii, niestety, bez zwiększania swobód obywatelskich.

Już na wstępie przyznałem, że Chiny mnie niepokoją, a pan, cóż potwierdził moje obawy. A co może niepokoić Chiny? Czego powinny się bać?

– Najbardziej na świecie potrzebują stabilności społecznej. By utrzymać obywateli w ryzach, partia musi zapewnić im akceptowalne życie. A jeśli się nie uda? Jeśli zatrucie środowiska, rosnące bezrobocie lub rażące kontrasty społeczne przeleją czarę? To jest państwo o bogatych tradycjach straszliwie brutalnych powstań chłopskich. Powstań, które obalały dynastie i siały zniszczenie w całym kraju. Tyle że tym razem w grę wchodzi 1,3 mld ludzi – to może być nie potop, lecz tsunami. Oby więc partia wymacała właściwy kamień. Będzie lepiej dla niej, dla Chin i dla świata.

Źródło: wyborcza.pl

Twierdza Chiny Twierdza Chiny

Leszek Ślazyk

(rocznik 1967), politolog, publicysta, przedsiębiorca, ekspert do spraw Chin; od 1994 roku związany zawodowo z Chinami, twórca portalu www.chiny24.com.

Related Articles

Back to top button