Z zupełnie innej beczki, czyli Chiny i pan Gudzowaty
Jakoś zupełnie bokiem dotarła do mnie informacja o śmierci Aleksandra Gudzowatego. I to bardziej w związku z troską szakali żywiących się fekaliami, a znanych jako dziennikarze tabloidów, o pozostawiony majątek miliardera, niż z samym faktem odejścia. Przyszło mi do głowy, że pieniądze jednak mają w sobie coś destruktywnego w skali pojedynczego człowieka. A cóż dopiero mówić o całych krajach, takich jak na przykład Chiny?
Moja myśl pobiegła jednocześnie dwoma zupełnie różnymi torami. Oto z jednej strony mamy takich ludzi jak pan Gudzowaty. Zamożny, wpływowy, i tak dalej. Ale z chwilą jego śmierci to wszystko przestaje działać. Znika on i jego wszelkie przewagi. Taka chyba jest karma ludzi wyłącznie majętnych. Pomimo nagromadzonych dóbr niewiele po nich pozostaje w zbiorowej pamięci.
Weźmy za przykład odwrotny takiego Machiavellego i jego "Księcia". Możny książę przepadł w odmętach historii, chociaż w swoim czasie mógł wiele. A Niccolo, chociaż jedynie chciał zaskarbić uwagę możnowładcy, do dzisiaj jest pamiętany, cytowany, co roku ponownie wydawany. Kto pamięta – oprócz specjalistów – mecenasów Mozarta, Rembrandta, czy Canovy (nie, nie Casanovy), bogatych uczestników zabaw paryskiej bohemy i wielu innych "przy grubej forsie", ale bez innego talentu niż mnożenie środków płatniczych? Człowiek wyłącznie bogaty, ma jak się wydaje dość komfortową teraźniejszość, ale znika z kretesem zaraz po wydaniu z siebie ostatniego tchnienia. Tymczasem rzesze różnego rodzaju wariatów, suchotników, pijaków i innych takich, którzy piszą muzykę, malują, tworzą wiersze, albo niesamowite formy architektoniczne pozostawiają za sobą ślad. Ten w pamięci ludzkiej, a także taki, który pozwala całej zbiorowości zaczepić się pazurami i wykonać kolejny krok naprzód, do góry. Ku lepszej, albo wyłącznie ciekawszej przyszłości.
Ojciec założyciel Chin Ludowych w dzisiejszej ich postaci, Deng Xiaoping, powiedział któregoś dnia pod koniec lat 70-tych XX wieku, że bogacenie się nie jest złe. Kraj zrozumiał przesłanie, podporządkował się mu i zaczął się bogacić. Po 30 latach wytężonego bogacenia Chiny odczuwają coraz dotkliwszy problem pozorności tej formy rozwoju. Oczywistym niby jest, że najlepszą drogą dla biednego, aby poprawić swój los, jest zdobycie majątku. Najlepiej jeszcze ciężką, uczciwą pracą. Jeśli jednak wszyscy pracują i zdobywają kolejne setki, tysiące, a potem miliony yuanów bez żadnej refleksji nad tym co było, co jest, co będzie, to cała ta operacja nie warta funta kłaków się zdaje. Jeśli w systemie pęknie jakaś ważna sprężyna, to stanie on natychmiast, a zaraz potem rozleci się i zniknie. Ludzie już tacy są – i to nas pewnie różni od włochatych bohaterów programów Animal Planet -, że potrzebują czegoś więcej niż jedzenie, picie i dach nad głową. Społeczeństwa dla swojego istnienia, dla przetrwania potrzebują znacznie więcej niż pewne przewagi, na przykład w postaci lepszej płynności finansowej. Potrzebują tych mało konkretnych, niemierzalnych więzi kulturowych wynikających z dumy z tych samych artystów, posiadania wspólnych bohaterów narodowych (prawdziwych, nie propagandowo kreowanych), poczucia jedności. Nie da się tego odgórnie narzucić na stałe, nie da się tego dokonać bez pozwolenia ludziom na swobodną wymianę myśli, poglądów, ocen. Bez pogodzenia się z tym, że przestaną być wyłącznie trybikami, a zaczną funkcjonować jako mikrokosmosy.
Tak właśnie pomyślałem sobie w piątkowe wczesne popołudnie.