Cztery lata od uruchomienia finalnych prac nad gigantycznym programem nazywanym System Oceny Społecznej (co wynika ze złego tłumaczenia angielskiego Social Credit System, mijającego się z właściwym znaczeniem chińskiej nazwy, o czym za chwilę), cztery lata po tym jak w listopadzie 2014 roku Rada Państwa ChRL opublikowała zasadnicze dokumenty mówiące jak ma funkcjonować i jakie sfery życia obejmować, opinia publiczna na Zachodzie wreszcie uświadomiła sobie istnienie chińskiego projektu. Wreszcie uwierzono, że to nie historie science-fiction, ale realne działanie w realnym, precyzyjnie nakreślonym celu. Natychmiast jednak, jak w wielu innych okolicznościach, dla nowego pojęcia zastosowano stare klisze. Z tą najbardziej oczywistą na czele: skoro system ma monitorować i oceniać działania i zachowania jednostek, to musi być realizacją orwellowskiej wizji Wielkiego Brata. Musi i koniec. System Oceny Społecznej to opresja, zniewolenie, no po prostu samo zło. A kto śmie myśleć inaczej ten kanalia i agent. Koniec dyskusji.
Tymczasem System Oceny Społecznej (S-O-S) to projekt o wiele bardziej złożony, mający prawdopodobnie pozwolić osiągnąć o wiele bardziej subtelne cele, niż trzymanie ludności za mordę – ale nowocześnie – za pośrednictwem urządzeń elektronicznych. Zatem po kolei:
1. Nazwa
Pierwsze nieporozumienie dotyczy nazwy systemu. Sam przyjąłem wersję System Oceny Społecznej, zapominając o ambiwalencji ukrytej w słowie „ocena”. W polskiej świadomości, zwłaszcza polskiej, „ocena” to osąd, czyli krytyka. Na tym punkcie jesteśmy wrażliwi, niczym obnażone szyjki zębów na kontakt z zimnymi napojami. Wbrew temu co zapisano w oficjalnym, jawnym dokumencie Rady Państwa ChRL z 2014, od samego początku przedstawia się S-O-S jako rozwinięcie znanego między innymi w USA systemu wiarygodności kredytowej oraz koncepcji zbiorów danych dotyczących studentów. W obu przypadkach amerykańskie systemy pozwalają weryfikować obiektywnie (powiedzmy), czy dana jednostka może uzyskać kredyt na określony cel, lub przejść na wyższy poziom studiów (semestry, tytuły). Tymczasem S-O-S ma o wiele bardziej złożone założenia. Po pierwsze ma skalować (określać wedle skali) poziom „wiarygodności”, „zaufania” – bo to oznacza konfucjański termin xinyong tłumaczony nieumiejętnie jako „credit”, ma informować, czy możemy ufać, wierzyć przedmiotowi oceny, który nas interesuje. Po drugie zaś nie ma dotyczyć wyłącznie jednostek (jak w „1984” Orwella), ale całego społeczeństwa, w tym zwykłych obywateli, urzędników państwowych, kadr partyjnych, etc., jak również firm, instytucji, urzędów, wymiaru sprawiedliwości, itd., itd. S-O-S ma obejmować sobą całość społeczeństwa. Wektor „oceny” nie będzie zatem skierowany jak w dystopijnej wizji Brytyjczyka z góry do dołu, ale wektorów tych będzie wiele, niewyobrażalnie wiele: obywatel – obywatel, urząd – obywatel, obywatel – urzędnik, sędzia – firma, firma – firma, firma – funkcjonariusz partyjny.
W rezultacie nie będzie tu chodziło o wymuszenie mimikrycznego działania podmiotów (osób fizycznych, osób prawa handlowego, instytucji) celem uniknięcia kary, opresji, ale o skłonienie uczestników „gry” do budowania pozytywnego wizerunku, do wzmacniania pozycji społecznej jako wiarygodnych i godnych zaufania.
2. Kontekst
Kolejnym nieporozumieniem, o charakterze fundamentalnym jest narzucanie Systemowi Oceny Społecznej swoistego uniwersalizmu. Osoby opisujące S-O-S spoglądają nań przez pryzmat doświadczeń i cech społeczeństw zachodnich. A to błąd kardynalny. S-O-S nie ma charakteru uniwersalnego, jest bowiem konstruowany dla i na miarę społeczeństwa chińskiego, które różni się kulturowo i zostało ukształtowane historycznie odmiennie nawet od swych najbliższych sąsiadów takich jak Tajwan, Hong Kong i Macau. System opiera się na dwóch specyficznych cechach Chińczyków Ludowych:
a) na będącej dziedzictwem kulturowym trójcy pojęć: koncepcji kolektywistycznego społeczeństwa, zjawisku „twarzy” oraz kultury wstydu (opisanej tu przez Karolinę Miller); w tej konwencji decyzje bazują nie na samoocenie, co jest dobre, a co złe, ale na analizie jak dany postępek będzie odebrany, oceniony przez zbiorowość; zachowanie niewłaściwe, złe, spowoduje „utratę twarzy”, społeczne napiętnowanie, w skrajnym przypadku wykluczenie;
b) na tradycyjnym, ale niezwykle wzmocnionym przez ostatnie 30 lat głodzie zysków, zwłaszcza finansowych[1];
System wykorzystujący te właśnie cechy nie ma zastosowania w naszej kulturze, bowiem nie tylko do niej nie przystaje, ale wręcz z nią się kłóci. Odpowiada jednak realiom chińskim, przystaje do kontekstu społeczno-kulturowego współczesnej Chińskiej Republiki Ludowej. Nie jest de facto niczym nowym, jest unowocześnieniem i upowszechnieniem zjawiska obecnego tu od dziesiątków lat (ChRL) – lub jak chcą inni – od wieków (Chiny).
Skoro system w nieformalnym kształcie działa, to czemu władze chińskie postanowiły zbudować potężną infrastrukturę informatyczną, aby go zinstytucjonalizować, „wepchnąć w jego szpony” szarego Chińczyka? Najprostsza odpowiedź słyszana dzisiaj na Zachodzie to: „by zniewolić jednostkę, monitorować i kontrolować, sterować jej zachowaniem i działaniem”. To teza przystająca doskonale do wizji Orwella, ale zdaje się nie mająca w Chinach dzisiejszych sensu. To czym dysponuje państwo chińskie, czyli chociażby WeChat, pozwala śledzić każdy ruch każdego obywatela, ustalać miejsce pobytu w każdej niemal sekundzie, monitorować wszelkie aktywności, od zakupów w sieci po kontakty seksualne. I karać państwo ma jak i czym. Natychmiast, bezwzględnie. Zatem po co ten system?
3. Cele
Jednym z przedziwnych skrzywień kręgów intelektualnych świata zachodniego jest wiara w samodoskonalenie się społeczeństw, którym wystarczy dać ogólnie pojętą wolność. Efekty wprowadzania tak dalece naiwnych poglądów w życie możemy właśnie obserwować w Polsce. Jakby nikt tu nigdy nie przeczytał „Władcy much”, a to nawet zdaje się jest lektura szkolna (była…). Amerykanie w ostatnich kilkudziesięciu latach udowodnili całemu światu, że wprowadzanie demokracji jako formuły doskonałej dla każdego państwa, dla każdego społeczeństwa na świecie, jest totalną, niezwykle groźną iluzją. Nie trzeba być specjalnie rozgarniętym, żeby doświadczywszy Chin dzisiejszych zrozumieć, iż wprowadzenie tu znienacka „demokratycznej formy rządów” zniszczyłoby to państwo w błyskawicznym tempie. Bo, tak jak w Polsce, nie ma tu prawdziwie demokratycznego społeczeństwa, nie ma tu tej tradycji, nie ma tu tak demokracji potrzebnego niepisanego, ale niekwestionowanego porozumienia dotyczącego wolności jednostki ograniczanej wolnością innych jednostek (czyli wcale nie takie polskie „wolnoć Tomku w swoim domku”!). Jest za to nienasycona żarłoczność władzy dla władzy i rozdrapywania łupów, bez absolutnie żadnej refleksji dotyczącej przyszłości.
Normy społeczne są ograniczeniem. Dlatego też bardzo często musza być narzucane siłą, aby wymóc ogólnospołeczne porozumienie co do ich przestrzegania.
Przykład z Europy: stadiony w Wielkiej Brytanii. Dobrze pamiętam czasy, kiedy brytyjscy kibice uchodzili za najgroźniejszych na Starym Kontynencie. Za ich sprawą krew lała się i ginęli ludzie, nie tylko na Wyspach, ale w całej Europie. Boiska na brytyjskich stadionach otoczone były kilkumetrową siatką uniemożliwiającą nie tylko wtargnięcie na murawę, ale przede wszystkim wrzucanie na boisko butelek, petard i co tam wesołemu i pijanemu „kibicowi” przyszło akurat do głowy. A jak wygląda to dzisiaj? Trybuny od boiska dzielą tylko panele reklamowe. Strzelec bramki, bywa, podbiega do fanów swojej drużyny i bez obaw miesza się z tłumem. Co się stało? Prewencja, kara finansowa i bezwzględna egzekucja. Nie jakieś tam areszty na kilka tygodni, tylko kilka tysięcy funtów kary i „wyciskanie” tej kary bezwzględne.
Przykłady z Chin, zaobserwowane przeze mnie. Już w zeszłym roku pisałem o tym, że chińscy kierowcy zaczęli zauważać światła na skrzyżowaniach, karnie stają na czerwonym i nie próbują rozjechać pieszych. Dlaczego? Wszechobecny monitoring. Przekroczenie przepisów, fotka, lub film – mandat przesłany winowajcy. Jeśli delikwent nie zapłaci kilku mandatów z rzędu, policja odnajduje jego auto, podjeżdża z lawetą, zabiera auto, które właściciel może sobie "wykupić" z policyjnego parkingu po zapłaceniu mandatów z odsetkami. Kolejny przykład: parę dni temu na ulicy Dongmen, w miejscu pełnym ludzi mijałem człowieka, który coś wyciągał z portfela. Podczas tej czynności wypadło mu na ziemię kilka banknotów. Nie zauważył, przeszedł na drugą stronę ulicy. Całe mnóstwo ludzi, w tym kilka osób nie wyglądających na specjalnie zamożne zorientowało się, że banknoty leżą na ziemi, takie niezaopiekowane takie. I…. nikt się po nie nie schylił. Ktoś za człowiekiem krzyknął, człowiek zawrócił, podniósł pieniądze z chodnika i poszedł w swoją stronę. Wczoraj spędziłem kolejny dzień spotykając się z producentami i dystrybutorami sprzętu do kryptokoparek. Po n-tym spotkaniu, w drodze powrotnej do biura (sobota nie sobota, robota się sama nie zrobi), zahaczyłem o centrum fotograficzne, gdzie w drodze kupna nabyłem statyw do aparatu. Bo poprzedni złamałem. Nie wiem jak. Składałem i złamałem. Niczym Hefajstos jakiś. Zadowolony z zakupu spocząłem w pobliskim Starbucksie i wypiłem kawę. Czarną. A potem poszedłem do metra. I już na schodach ruchomych prowadzących mnie na peron uświadomiłem sobie, że statyw został w Starbucksie na krześle. Skląłem siebie solidnie, wróciłem zakładając, a założenie budowałem na doświadczeniu, że statyw ma nowego właściciela, a ja muszę ponownie odwiedzić sprzedawcę, którego odwiedziłem 40 minut wcześniej, i który z pewnością stwierdzi, że jestem pier…ty. Zajrzałem do Starbucksa, a na krześle przy samych drzwiach automatycznych leżał sobie w pokrowcu statyw i czekał. Dla jasności: trzy lata temu żadna z tych akcji nie przebiegała by w taki sposób. Pieniądze natychmiast by ktoś podniósł i przejął, statyw zniknąłby jak w bajce pełnej czarodziejów, i nawet gdyby w środku nie było żadnych klientów, a obsługa składałaby się z dwóch osób, to dowiedziałbym się, że statywu tu nigdy nie było, i co Pan nam zrobi.
Monitoring. Wszechobecny monitoring.
I teraz z innego ujęcia. Kto w Chinach był chwilkę dłuższą, kto miał szanse popracować z chińskimi firmami tymi małymi, średnimi i takimi naprawdę dużymi, ten wie, że jednostki pracujące w takich organizacjach głównie mają za zadanie sprawić, aby kontrahenta, współpracownika, partnera, wziął i szlag trafił. Cechą dominującą w życiu chińskich firm jest powszechna dezorganizacja. Kto pracując w Chinach nie nabierze odpowiedniego dystansu, nie założy co najmniej dwutygodniowego zapasu na każdy projekt, każdy deadline, ten skończy powalony zawałem, albo wylewem, albo popadnie – w najlepszym przypadku – w katatonię. To raz. Kto w Chinach mieszkał, mieszka, pracował, pracuje, ten wie, że większość chińskiego społeczeństwa to jednostki egocentryczne, samolubne, w dupie mające jakieś tabliczki z zakazami, jakieś umowy i normy społeczne, ignorujące je często wbrew rozumowi (bo go próżno szukać), przedkładające swoje małe interesy na cudze dobro, ze szczególnym uwzględnieniem kompletnie dla nich abstrakcyjnego pojęcia dobra wspólnego. Jednostki te wpychają się do każdej kolejki, każdego środka transportu, jarają fajki wszędzie, a zwłaszcza w windach, jadąc autem, skuterem, rowerem skręcają bez uprzedzenia w lewo lub prawo bez drgnięcia powieki zatrzymując akcje serc innych użytkowników drogi, lubią sobie smarknąć gdzie bądź, i odcharknąć by splunąć byle gdzie, kiedy im zawadza mebel w biurze, bo stary, to wyrzucają go przez okno, nawet jeśli biuro na 40 piętrze, gdy kupują mieszkanie, to natychmiast muszą zabudować balkon rujnując spójność architektury budynku, w którym mieszkają, mogąc kogoś wystrychnąć na dudka wystrychują i jeśli mogą nie zapłacić, to nie płacą, itd., itp. I Pekin wie, że te wszystkie zachowania wynikają z zaszłości historycznych, bo najnowsza historia Chin nie była opowieścią o dziewczynkach z dobrego domu. I Pekin wie, że to nie są wcale dobre zjawiska. I Pekin wie również, że najłatwiej wyrugować tego typu zachowania grożąc karą i stosując konsekwentnie egzekwowane kary wobec niesubordynowanych. A ponieważ Chińczycy sfiksowali na punkcie bogacenia się, Pekin wie, że najefektywniejszą karą w Chinach jest kara finansowa. Albo taka wprost, czyli grzywna, albo taka pośrednia, czyli na przykład utrata upustów w najchętniej odwiedzanych sklepach. Oto kilka podawanych w Chinach przykładów nagród i kar mających funkcjonować w S-O-S:
a) zniżki na Sesame na Alipay;
b) wyświetlanie na ekranach LCD, osób które nie płacą alimentów;
c) „czasoumilacz” z komunikatem o niespałacaniu kredytu przez osobę, do której dzwonimy;
d) punkty dodatnie za oddawanie krwi;
e) dostępne w sieci „czarne listy” (skorumpowani urzędnicy, firmy nie regulujące w terminie należności, itp);
f) brak dostępu do internetowego systemu sprzedaży biletów autobusowych, kolejowych, lotniczych – ergo brak możiwości poruszania się środkami transportu publicznego;
g) "spowalnianie Internetu", aż do zupełnego braku dostępu do sieci;
I tu upatruję celów Systemu Oceny Społecznej:
– ma stać się narzędziem zarządzania chińskimi zasobami ludzkimi w skali całego państwa, ma pozwalać selekcjonować i rozwijać wartościowe dla państwa jednostki i firmy, ma też tym mniej lotnym nadawać kierunki, cele, „pokazywać na patyczkach” co i jak należy zrobić, aby bez przeszkód dotrzeć do wyznaczonego celu;
– ma być narzędziem wychowawczym, wypleniającym z chińskiego życia te wszystkie naleciałości, które są wynikiem utraty elit, braku norm etycznych, kultu pieniądza, braku wartości wyższych.
Moim zdaniem S-O-S jest gigantycznym eksperymentem o charakterze społecznym, socjologicznym. Oczywiście, za sterami tego projektu stoi partia ze wszystkimi swoimi narzędziami, z całym anturażem partii komunistycznej. Zanim jednak z tej monopartyjności zaczniemy wyciągać wnioski potwierdzające antyutopijność chińskiego projektu (ha!, a jednak Wielki Brat), wspomnijmy jak się rodziły demokracje w Japonii, Korei Południowej, czy Singapurze. Społeczeństwa tamtych państw uczono norm społecznych, szczególnie zaś szacunku dla prawa metodami mało eleganckimi. I ja rozumiem, że to się nie podoba piewcom demokracji czystej i wolności jednostki nieograniczonej. Tylko, że dawanie demokracji i wolności jednostkom nienawykłym, mającym pojęcie szacunku do umów społecznych w głębokim poważaniu, jest jak wręczanie brzytwy małpie.
To co napisałem powyżej nie oznacza, że jestem bezkrytycznym entuzjastą chińskiego rozwiązania. Ale mając możliwość funkcjonowania w tutejszym otoczeniu społecznym śmiem twierdzić, że System Oceny Społecznej może nie tylko ucywilizować chińskie społeczeństwo, ale także sprawić, iż władający Chinami będą w stanie naprawdę efektywnie wykorzystywać potencjały drzemiące w Chinach i Chińczykach. Wszystko rzecz jasna zależy od tego kto za sterami siedzieć będzie i jakie kierować nim (nimi) będą motywy.
A jak będzie zaczniemy się przekonywać od 2020 roku. Bo wedle planów nakreślonych rzez Radę Państwa ChRL właśnie w roku 2020 System Oceny Społecznej ma stać się w Chinach powszechny. I tak się stanie.
[1] Błędem będzie twierdzenie, że na Zachodzie, w tym w Polsce, ludzie tak samo pragną sukcesu finansowego, chcą być zamożni. Zwróćmy choćby uwagę na charakter życzeń tu i tam: w Chinach życzy się przede wszystkim sukcesów i bogactwa, nawet zmarłym „przesyła się” pieniądze paląc na grobach „banknoty”, u nas życzy się przede wszystkim zdrowia i szczęścia, które nie wynika przecież z posiadania fortuny, bezpieczeństwa finansowego. Małżeństwa zawierane w Chinach w ogromnej większości są wynikiem kalkulacji finansowej: mężczyzna musi udowodnić rodzinie kobiety, którą zamierza poślubić, iż jest „godnym zaufania” kandydatem, czyli osobą odpowiednio sytuowaną. Kobiety, nawet te nowoczesne, wyedukowane, ulegają wybierając bezpieczeństwo materialne ponad uczucia, co często kończy się fatalnie (gwałtownie rosnąca liczba rozwodów, głównie z powodów materialnych)