Konsul w Szanghaju kontra wstrętne dzieciaki
Chciałem, jak Najwyższego kocham, jakąś pierdołkę umieścić ogórkowo-sezonową w charakterze. Chciałem, ale nie dano mi. Myślałem, że tak daleko od kraju polskie bagienko, czy piekiełko (bo różnie je zwą) siły wciągającej nie ma. A ma. Za sprawą i dzięki wysiłkom opłacanych przez nas wszystkich urzędników. Ze szczególnym uwzględnieniem jednego.
Jest naszych Rodaków w Chinach coraz więcej. Przyciągają ich zainteresowania, głód wiedzy, ale przede wszystkim chęć i konieczność zarabiania na utrzymanie swoich rodzin. Są tutaj przedstawiciele wielu profesji, poczynając od wykwalifikowanych robotników, poprzez techników, inżynierów po naukowców. Są Rodacy, dzięki którym chińskie statki dają radę, Polacy, którzy są pracownikami firm zagranicznych i polskich, są też tacy, którzy wzięli byka za rogi i za cenę osobistego ryzyka prowadzą swoje własne interesy.
Cechą wspólną Polaków w Chinach jest tęsknota za domem. Różnej wielkości to tęsknota, różnej intensywności. Przejawia się też różnie. Wspólna natomiast dla polskich rodzin jest wola posyłania swoich dzieci do polskiej szkoły przy konsulacie RP w Szanghaju. Dzieci żyjące wciąż wśród obcokrajowców, tak od nich bardzo odmiennych, garną się do siebie, bo szkoła to miejsce, gdzie mogą wreszcie rozmawiać w tym samym języku, dać upust całej swej ekspresji, spotkać swoich naj, naj, najlepszych kolegów. Dotyczy to szczególnie tych najmłodszych. Szkoła działa tylko jeden dzień w tygodniu. Dla wielu dzieci polskich w Szanghaju, Zhejiangu i Jiangsu często najważniejszy w tygodniu. Pomimo ogromu zajęć w chińskich lub zagranicznych szkołach działających w Chinach, dzieci same z siebie odpuszczają jeden dzień weekendu, właśnie na rzecz tej szkoły, w której nie ma taryfy ulgowej, trzeba się uczyć, odrabiać lekcje, normalnie tyrać
W niedzielę, pięć dni temu miała się odbyć uroczystość zakończenia roku szkolnego przy konsulacie RP w Szanghaju. Zakończenie odbyło się, ale jego uroczystość została skutecznie storpedowana przez szefa tej polskiej placówki dyplomatycznej. Panu konsulowi generalnie dzieci przeszkadzają. Pętają się po konsulacie, krzyczą i biegają. Dla swojego świętego spokoju, tuż przed zaplanowanym terminem, pan konsul poinformował rodziców, że dzieci nie mogą wejść do budynku konsulatu. Pan ustalił sam ze sobą, że miejscem zakończenia roku szkolnego stanie się trawnik przed budynkiem. W polskich warunkach byłaby to zrozumiała decyzja. Tu w Szanghaju oznaczała, że polskie dzieci musiały stać na otoczonym murem trawniku, w palącym słońcu. Dodam, że temperatura w cieniu przekracza trzydziestkę. Mur otaczający trawnik i konsulat przesłonięty jest częściowo bujnymi krzakami. W nich mają swoje kryjówki moskity. Owady były zapewne niezwykle wdzięczne naszemu konsulowi. Cięły dzieciaki ile tylko sił w ryjkach.
W tym samym dniu kiedy pan konsul podjął decyzję o nieudostępnieniu klimatyzowanego pomieszczenia na uroczystość, postanowił również, że nie wypożyczy sprzętu nagłaśniającego. Dwóch kolumn ze wzmacniaczem i mikrofonu. Dzięki tej jakże wspaniałomyślnej decyzji maluchy, które od tygodni przygotowywały wiersze, stanęły przed wielkim dramatem. Chciały wypaść jak najlepiej, ale jakże tu wypaść dobrze, skoro pot cieknie po czole, moskity tną, a wiersza nikt z dorosłych nie słyszy, po plac za duży na malusze głosy?
Pan konsul nie raczył zaszczycić swoją osobą uroczystości zakończenia roku szkolnego w polskiej szkole przy konsulacie RP w Szanghaju. No ja człowieka rozumiem. Na cholerę ma stać w słońcu, dać się ciąć przez robale i wysilać słuch, żeby udawać, że go chwytają za serce te pierdy, które klepią cholerne dzieciaki, co wciąż krzyczą, biegają i naruszają spokój? Pan konsul wysłał w swoim imieniu jakiegoś podległego sobie urzędnika, który odczytał z wielu kartek nic nie wnoszące przemówienie. Powiedzieć coś do dzieci od serca i z głowy? To przekracza możliwości człowieka na urzędzie.
Jeden z ojców pochylając się nad swoim rozemocjonowanym ważną uroczystością synkiem powiedział wskazując gestem na budynek konsulatu: „Bo widzisz synku, to jest kawałek naszej ojczyzny”. Jestem pewien, że nie było jego zamiarem powiedzieć coś tak doskonale dwuznacznego. Polska placówka dyplomatyczna powinna być dla nas Polaków fragmentem kraju na obczyźnie. Tu powinniśmy mieć możliwość spotykać swoich, mieć gwarancję pomocy w razie kłopotów, czuć, że tu naprawdę jesteśmy u siebie. Dzięki urzędnikom na miarę pana konsula mamy w Szanghaju (a pewnie i w wielu innych placówkach dyplomatycznych RP na świecie) Polskę, za którą nikt nie tęskni, dokładnie taką, która powoduje, że wolimy mieszkać w Londynie, Caracas, czy Kantonie. Bo w tych miejscach obcy traktują nas lepiej i mają dla nas więcej szacunku, niż ludzie, których obowiązkiem opłacanym z naszych podatków, a który winien również wynikać z osobistej kultury i etosu człowieka służby publicznej (czy ktoś jeszcze nad Wisłą wie co ten frazes znaczy….?) jest opieka nad nami, Polakami w obcych krajach, nie tylko w wymiarze wydania paszportu, ale również nieustannego tworzenia pozytywnego wizerunku Polski w nas samych, tak często w ten obraz wątpiących.
Nie jestem w stanie ogarnąć swym niezbyt lotnym umysłem człowieka, któremu brak zrozumienia i wrażliwości dla emocji i uczuć dzieci. A szczególnie tych, które powinny być dumne, że z Polski pochodzą, że się tam urodziły one i ich rodzice i ich babcie, dziadkowie, ciocie i wujkowie. Dlaczego Pani, Pan, ja mamy takim ludziom płacić pensję, pokrywać koszty pobytu w odległych krajach, kiedy nasze potrzeby burzą rytm ich własnych zajęć? Domyślam się, że pan konsul przedkłada weekendy w domu. Pan konsul w niedziele nie pracuje. I pracować nie zamierza. Czy mamy jako jego pracodawcy wystarczającą moc, aby powiedzieć mu: „zwalniam pana”? Powinniśmy mieć. Skoro chłopina nie lubi się męczyć, to niech siedzi w domu. Swoim i za swoje, nie za nasze wspólne.
A dzieciakom życzę wszystkiego co najlepsze. Szczególnie zaś tego, żeby tą niedzielną uroczystość zachowały we wdzięcznej pamięci. W końcu dzieciaki mają tak wspaniale bujną fantazję. I w niej cała moja nadzieja.