Inwestorzy z Chin, albo nie ma świętych Mikołajów
Czym bardziej staram się oderwać od polskich tematów i zaangażować w mnogość chińskich spraw, tym częściej Polska wraca do mnie, niczym ten animowany psiak uwiązany do budy na gumie lotniczej. Najpopularniejszym tematem moich ostatnich rozmów i korespondencji z przedsiębiorcami z Polski są poszukiwani inwestorzy z Chin, potencjalnie zainteresowani projektami realizowanymi w Europie. Uderza mnie w tych wymianach informacji powszechne przekonanie, że Chiny to ojczyzna świętych Mikołajów.
Wielokrotnie i tu na stronie beta.chiny24.com, i w mediach przeróżnych powtarzałem, że największym problemem Polski, Polaków w budowaniu (próbach tego budowania) relacji gospodarczych, czy dyplomatycznych z Chinami jest zaburzone postrzeganie nas samych przez siebie samych. Z absolutnie nieracjomalnych powodów uznajemy siebie i swoją ojczyznę za pępek świata. Jesteśmy absolutnie pewni, że dokonaliśmy tak wielu spektakularnych czynów w zakresie militarnym (od Cedyni, poprzez Grunwald, Wiedeń, Potop, powstania począwszy od Insurekcji skończywszy na Warszawskim, aż po II wojnę światową w całości), w obszarze nauki, kultury, sztuki, że znaleźliśmy się w jakimś Panteonie Najwybitniejszych Narodów Świata. W wielu przypadkach, taki obraz siebie i miejsca skąd się wywodzimy bierze się z braku doświadczeń w postaci podróży długich i odległych, dających możliwość uzyskania dystansu, porównania, obserwacji pozwalających wyciągnąć wnioski bardziej obiektywne, kontaktu z czymś nieznanym, obcym, wymagającym dostosowania się, odnalezienia się poza kontekstem miejsca do bólu rozpoznanego. W innych przypadkach to efekt echa, przyjmowania pewnych postaw i poglądów za własne.
Nie jest jednak istotne skąd bierze się takie widzenie Polski i świata. Ważne, że jest ono powszechne. Ważne jest również to, że ten zafałszowany obraz nas samych jest intensywnie wzmacniany przez miłościwie nam panujących, którzy o świecie poza polskimi granicami mają pojęcie znikome, a do tego bazujące na lekturach sprzed kilkudziesięciu, a nawet kilkuset lat.
Jednym z najgorszych efektów ubocznych takiego stanu rzeczy stał się nasz brak elastyczności i umiejętności dostosowywania się do zmieniających się warunków zewnętrznych. A to bodaj najważniejszy warunek przetrwania, nie tylko w biznesie. Gatunki nie umiejące się szybko dostosować się do zmian po prostu wymarły. I tyle.
Jak ten defekt przekłada się na ludzi i firmy szukające finansowania swych projektów w Chinach? Otóż w taki oto sposób: moi rozmówcy zakładają, że Chińczycy są jakimiś nieco ociężałymi umysłowo świętymi Mikołajami, którzy rozdają ciężkie miliony bez większego zastanowienia. Po prostu mają forsy jak lodu i traktują ją niczym siewca: sięgają do wora i rozrzucają energicznie, a systematycznie. Forsa leci gdzie popadnie. Dlatego właśnie część (bardzo duża) osób zwracających się do mnie z pytaniem, czy Chińczycy są zainteresowani inwestowaniem w polskie projekty, sprawia wrażenie głęboko zszokowanych kiedy okazuje się, że nie da się załatwić finansowania projektu szacowanego na kilka milionów dolarów dzięki przesłaniu kilku maili z ogólnym opisem pomysłu. Jak to? Przecież to są projekty z Polski, polskie, więc najlepsze na świecie….
Chińczycy mają ogromne ilości pieniędzy. Chińczycy są zainteresowani inwestycjami. Inwestorzy z Chin nauczyli się w bardzo krótkim czasie minimalizować ryzyka związane z inwestycjami. Dzisiejsze Chiny, dzisiejsi Chińczycy są zupełnie różni ot tych sprzed 15, a nawet 10 lat. To już zupełnie inna rzeczywistość. A my ich wciąż postrzegamy przez pryzmat ich pierwszych kroków, gdzieś tam z początku lat 90. XX wieku. W tych tanich garniturkach, wymęczonych butach-wsówkach, przestraszonych, onieśmielonych, mających trudności z wypowiedzeniem najprostszych słów po angielsku. Oni chcieli coś sprzedaż, myśmy łaskawie od nich kupowali, po wyciśnięciu ostatnich kropel potu, po obniżeniu cen do niewyobrażalnie niskich poziomów. Ale to się skończyło i nie wróci więcej! Sytuacja się zmieniła: to my w nowym układzie sił jesteśmy klientami. Niestety zadufanie, jakieś wręcz zacofanie nie pozwala nam się w takim układzie odnaleźć. Nie rozumiemy, że trzeba szybko poprzełączać przełączniki, zmienić kierunek i formułę działania.
Inwestorzy z Chin są zainteresowani inwestowaniem, ale mają tyle opcji wyboru ile jest na świecie państw. Z ich punktu widzenia, na pierwszy rzut oka nie ma większej różnicy pomiędzy inwestycją w Polsce, czy inwestycją w Argentynie. I to jakaś opcja, i tamto jakaś opcja. Żeby zatem skłonić inwestora z Chin do swojego projektu trzeba pomysł przedstawić tak, żeby wygrał z innymi. Z tym argentyńskim, rosyjskim, czy marokańskim. Trzeba projekt opisać, sporządzić do tego wstępny biznesplan, takąż analizę finansową, pokazać twórców projektu, przedstawić firmę, lub osoby, które za projektem stoją, a to wszystko ubrać w syntetyczną prezentację. Nie po polsku, bo Chińczyków mówiących po polsku w Chinach jest naprawdę niewielu. Co więcej trzeba być gotowym na to, aby otrzymawszy zaproszenie od potencjalnego inwestora wyruszyć do Chin i osobiście (przy profesjonalnym wsparcie rzecz jasna) projekt zaprezentować. Bo chyba oczywistym jest, że chiński decydent nie będzie się fatygował z Chin do Polski po to tylko, aby stwierdzić, czy podoba mu się dany projekt i jego twórcy, czy nie.
Jasne, można próbować załatwić sprawę mailowo. Należy przy tym pamiętać, że pieniądze chińskich inwestorów przyciągają niczym pszczoły do miodu przedsiębiorców i start-upy z całego świata. Wygrywają ci, którzy potrafią okazać szacunek potencjalnym partnerom, dać świadectwo swojego profesjonalizmu i dostosować się jak najlepiej do chińskich wymogów. Te zaś nie są przecież jakieś nadzwyczajne. Trudno wyobrazić sobie, że firma aplikująca o inwestycje liczone w milionach dolarów nie jest w stanie przygotować profesjonalnego portfolio własnego projektu po angielsku i po chińsku, czy że nie jest w stanie po prostu przylecieć do Chin, żeby o swój projekt zawalczyć.
I tu oczywiście znalazłoby się ogromne miejsce dla państwowego wsparcia. Tyle, że państwo ma inne sprawy na głowie, a nie jakieś tam Chiny. Tymczasem w relacjach handlowych z Chinami nawet Rosja radzi sobie lepiej niż my. W dziedzinie eksportu żywności, żeby było jasne, że nie o ropę i gaz chodzi. Rosja potrafi dostosować się do chińskich uwarunkowań. A my nie. Chociaż ponoć jesteśmy najlepsi.
O eksporcie rosyjskiej żywności do Chin napiszę oddzielnie. O profesjonalnym sposobie poszukiwania finansowania z Chin również. A tymczasem skorzystam z zaproszenia dziatwy i pogram w grę na konsoli. Nic tak dobrze nie działa na podwyższone cośnienie jak wystrzelanie całej armii zombiaków albo alienów.